niedziela, 25 kwietnia 2021

Jego imię ...


Opowieść zaczyna się w latach 70 XX w. na Powiślu, niezwykłej krainie dzieciństwa. Pozostało ono w mojej pamięci jako powidok o delikatnych, stonowanych kolorach, czasem ciemniejszych, częściej zaś jasnych, pełnych słońca. Świat ten był skromny i uporządkowany, niczym martwa natura w pracowni na werandzie, lub mały przydomowy ogródek. Tu barwy podkreślał światłocień, bryła budowała przestrzeń, sylwetki samochodów i ludzi miały wyrazisty i charakterystyczny dla siebie kształt i kolor. Być może dlatego tak głęboko zapadł mi w pamięć i do dziś pozostaje krainą nieskalanie piękną, wzorem kojącego ładu, elementarzem duszy, skarbnicą wspomnień. 


Jedno z nich pozostaje szczególne, z gatunku tych intymnych, o których się nigdy nie wspomina. Ufam jednak że Bóg pozwoli mi dziś wyjątkowo na tę niedyskrecję i wyjawię skarb z dna serca, które wówczas nie było doskonałe. Zwykle każdy ma bohaterów lat dziecinnych. Mam i ja. Głęboko w pamięć zapadł mi kilka lat starszy chłopak, harcerz. Marek. Znałem go z podwórka, później ze szkoły podstawowej. Uśmiechnięty, bystry, koleżeński, w moich oczach niemal dorosły. Imponował przedszkolakowi. Szczególnie w mundurze harcerskim, z chustą i emblematami Hawrania Wielkiego, legendarnego szczepu z warszawskiego Powiśla. Nie zapomnę dnia, kiedy sam wreszcie poszedłem do szkoły i stanąłem na baczność obok mojego o głowę wyższego idola, na sali gimnastycznej podczas ślubowania. Zaraz dostałem też identyczną czarno-czerwoną chustę. Pech chciał, że nie zdążyłem się nią nacieszyć. Nie dane było mi pojechać również na obóz harcerski, o którego niesamowitych atrakcjach słyszałem od starszych kolegów, od brata. Opuściliśmy z rodzicami najpiękniejszą dzielnicę miasta i przenieśliśmy się na wiele lat do innego zupełnie świata. Tam też była drużyna harcerska, zuchowa, mieli nawet identyczne czarno-czerwone chusty. Problem w tym, że zakładali ją "na opak", bez szacunku. Pierwszego dnia na korytarzu nowej szkoły, w mundurze jeszcze z Hawrania, zostałem zrugany przez instruktorkę za samowolne zakładanie nienależnej mi chusty, na dodatek jeszcze "na odwrót" . To była prawie dorosła kobieta a ja miałem 8 lat. W w tej szkole nigdy nie założyłem już ani chusty ani munduru. Pozbyłem się dziecięcych marzeń na pewien czas. Los uśmiechnął się do mnie po 9 latach, już w szkole ponadpodstawowej. Okazało się, że mogę pojechać na obóz z dawna drużyną, wtedy już starszoharcerską. Poznałem dzięki Bogu wszystkie zalety harcerskiej przygody, o których tylko słyszałem na dziecięcym podwórku, poznałem też moich dawnych kolegów z tamtych lat. Byli już prawie dorośli i szczęśliwi, podchodząc co noc kolejne podobozy, budując szałasy na drzewach, walcząc wiosłami w pojedynkach kajakowych na jeziorze, paląc ogniska w których nikt nie ważył się piec kiełbasek, popijając alkoholem. Wystarczała pieśń, legendy, noc i głęboki granat nieba. W towarzystwie kolegów z dzieciństwa zaznałem jeszcze wielu innych niezapomnianych przygód. Niestety nie było wśród nich Marka. Podobno zmarł w dzieciństwie, nie mam dziś pojęcia w jakich okolicznościach i kiedy. Powstała wyrwa, Marek - idol z podwórka w mundurku ulubionej drużyny pozostał na zawsze powidokiem, ikoną przeżytych i nieprzeżytych harcerskich doświadczeń. Wkrótce zaczęła się dorosłość, dawni harcerze poszli na studia, do pracy, był już alkohol, przewidywalne imprezy, pozy towarzyskie i zawodowe. Zwyciężała bylejakość, w głębi serca jednak pozostał nieskalany wizerunek jasnego , uśmiechniętego, odważnego kolegi.



Drugie wspomnienie jest mroczne, krańcowe.

Był grudzień 1983 roku, dokładnie druga rocznica wprowadzenia Stanu Wojennego. Zimowy wieczór w ciemnym, pustym pomieszczeniu, na ostatnim piętrze szpitala dziecięcego przy ulicy Działdowskiej. Na sali ja i kilkanaścioro noworodków w inkubatorach, cichych, niemal niezauważalnych. Podobno na drugą stronę przechodzi się przez jasny tunel do źródła światła. Ja też byłem wtedy wieziony długim, białym korytarzem, bezwolny na metalowym łóżku, oślepiany regularnymi błyskami kolejnych mijanych lamp. Czy to już - myślałem. Na końcu docierały do mnie tylko majaki głosów personelu krzątającego się wokół,  a potem już nic. Zapadłem się w pełną blasku mgłę. Obudziłem dwa tygodnie później, na tej samej sali, wśród noworodków w inkubatorach. Młoda dziewczyna w jasnym kitlu uśmiechała się do mnie serdecznie, wykonując równocześnie swoje zwykłe zapewne obowiązki. Opowiadała spokojnie co się działo ze mną przez ostatni czas, nie to jednak mnie interesowało. Najważniejsze sam wiedziałem bez słów. Modliłem się przed operacją do Pana Boga, aby mnie jednak zachował przy życiu. Byłem w końcu jeszcze młody, miałem 14 lat. Patrząc na zimowy krajobraz robotniczej Woli, prosiłem o łaskę pozostania na tym zdewastowanym świecie bez przyszłości, tak przynajmniej to wówczas wyglądało. W takich chwilach człowiek jest sam, nie docierają do niego słowa innych, a świat wydaje się obcy, odległy, zobojętniały. Pamiętam nawet ,o dziwo, że już pod koniec pobytu w szpitalu odbyłem jedyną chyba lekcję, język polski.  Interpretowałem utwór na podstawie obrazu “ Pejzaż z upadkiem Ikara”. Jakże dosłowne to było doświadczenie. Dotarło też do mnie, że na tej groźnej sali intensywnej terapii nie byłem przecież sam. Byli też oni. Moi towarzysze niedoli, kilkanaścioro noworodków w inkubatorach. Pamiętam wyraźnie policzek najbliższego z nich, oświetlony pierwszy blaskiem zimowego świtu. Obserwowałem ich maleńkie, milczące sylwetki, umęczone, często nieruchome twarze w plastrach z gumowymi rurkami. Wydawali się martwi. Powoli nauczyłem się jednak ich mimiki, dostrzegałem pierwsze grymasy, marszczenie czoła, poruszenia ust. Można powiedzieć, że zaprzyjaźniłem się z nimi. Przebywanie w jednej przestrzeni, dzień i noc, Dzień i noc. Godzina za godziną. Wspólne odczuwanie bezruchu zbudowały więź. Bezsilność umacniała to braterstwo, wzruszała. Na początku i oni i ja byliśmy karmieni bez świadomości, otoczeni troską i najlepszą opiekę. Pan Bóg powierzył nas lekarzom, dla których przysięga Hipokratesa była oczywistością, dekalogiem. Oni literalnie  walczyli o każde życie, nie tylko swoje i swoich klientów. To nie był ich zawód ale i Misja. Swój pierwszy, osobisty bój stoczyli jeszcze w 44 roku, też jako dzieci. Profesor Irena Maria Smólska zaraz po maturze brała udział w podziemnym ruchu oporu pełniąc pod pseudonimem „Iskra” funkcję łączniczki i sanitariuszki w grupie „Bartka” Armii Krajowej. Po wojnie ukończyła medycynę i stała się wybitnym kardiochirurgiem pediatrą. To ona zreorganizowała oddział chirurgii dziecięcej w szpitalu przy ulicy Działdowskiej podnosząc go do rangi kliniki uniwersyteckiej . Jej kolega, profesor Jerzy Świderski, równie wybitny kardiolog pediatra, jako dziecko służył w tajnym harcerstwie – w Warszawskiej Drużynie Harcerzy im. Tadeusza Rejtana i  wstąpił w szeregi Armii Krajowej. Uczestniczył w akcjach „małego sabotażu”. W Powstaniu Warszawskim był łącznikiem , ranny podczas walk. To On uroczyście przeciął wstęgę przy pomniku Małego Powstańca. On nim po prostu był Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, jakie miałem szczęście trafiając na takich ludzi. Prawdziwych lekarzy z pasją, którzy wiedząc co to śmierć - szanują życie. Każde życie. Dziś już oboje odeszli do Pana na wieczna zbiórkę. Czekał tam na nich też mój starszy kolega z Powiśla.



Na szczęście są jeszcze tacy jak oni . Chociażby Wanda Półtawska, polska lekarka, harcerka, doktor nauk medycznych, wykładowca Papieskiej Akademii Teologicznej. W czasie wojny działała w ruchu oporu i uczestniczyła w tajnym nauczaniu. Aresztowana przez gestapo, torturowana, więziona w obozie koncentracyjnym, gdzie niemieccy lekarze poddawali Ją eksperymentom pseudomedycznym. Wtedy już formowała się w niej postawa obrony życia i uzdrowienia etosu powołania lekarskiego, który ulegał eugenicznej rewolucji. Wanda Półtawska jest kobietą, która całe życie poświęciła walce o Świętość Życia z cywilizacją śmierci. Przyjaciółka Jana Pawła II, obecna przy jego śmierci. A to On przecież niezłomnie walczył o szacunek dla życia, każdego życia, a zwłaszcza najsłabszego. Dziś ta walka powinna być najważniejsza dla nas wszystkich, nasze współczesne Westerplatte.  Aborcja to największy grzech współczesności. Nie powstanie dobro na trupie dziecka abortowanego. O tym mówi Dr Wanda Półtawska. Chyba wszystkie szczepionki przeciw Covid-19 zostały  wyprodukowane przy wykorzystaniu linii komórkowych pozyskanych z ciał abortowanych dzieci, lub choćby testowane przy ich użyciu Na przykład przy tworzeniu szczepionek Pfitzera, Astra Zeneki, korzystano z klonów komórek  nerki dziecka, naszego rówieśnika, zamordowanego w latach 70 XX wieku. To dziecko miało swój niepowtarzalny kod genetyczny, kolor oczu, kształt twarzy, nawet uśmiech, którego nikt nigdy nie zobaczył. Nie znalazłem nigdzie jego imienia, czy nazwiska. Nikogo to nie obchodzi? Powszechnie używa się tylko medycznego skrótu HEK-293 [Human Embryonic Kidney-293 / Ludzka Nerka Embrionalna - 293] To jedyne Jego imię. Nie ma to jednak dla mnie znaczenia. Nie chcę nigdy, pod żadnym pozorem korzystać z cienia choćby krzywdy tego dzieciaka. To jest mój brat. To jest Twój brat. Wiem jak był bezradny, jak się bał i wiem, że Pan Bóg go dziś przytula, zasmucony naszą grzesznością, brakiem miłości i egoizmem. Jezus wie, że jesteś słaby i chce, byś Jemu zaufał, nie tym którzy zabili HEK-a, nie tym, którzy na Jego śmierci żerują. Jemu wystarczy czyste serce, aby przytulić nas jak tych wszystkich bezimiennych, którzy już odeszli. Jezu Ufam Tobie.


I jeszcze słówko do harcerzy. Była taka niepisana dewiza wszystkich Hawańczyków z Powiśla.  Chciałbym, żeby przynajmniej dla Was te słowa były dziś aktualne, myślę że Marek wybrałby tę jasną stronę. 


"Rzeczy niemożliwe wykonujemy natychmiast, cuda zajmują nam nieco więcej czasu" 


Marcin Kędzierski





piątek, 2 kwietnia 2021

Chrystus Umęczony


    Wstrząsające uderzenie, spowodowane spuszczeniem krzyża w jamę, było przyczyną nowego obfitego upływu krwi z podziurawionej cierniami głowy Jezusa, jak również w jego przebitych najświętszych rąk i nóg. Utwierdziwszy mocno krzyż, wleźli oprawcy po drabinach i zdjęli powrozy, którymi przywiązano najświętsze ciało, by przy stawianiu krzyża nie rozdarło się na gwoździach i nie spadło na ziemię. Obieg krwi, upośledzony i zmieniony leżeniem i skrępowaniem, zaczął teraz odbywać się tym żywiej, co przyczyniło prawie w dwójnasób męczarni Jezusowi. Około siedmiu minut wisiał tak Jezus w milczeniu, jakby martwy, pogrążony w bezdenności mąk nieskończonych. Wkoło zapanowała także chwilowa cisza. Pod ciężarem korony cierniowej opadła najświętsza głowa na piersi. Krew sącząca się mnóstwem ran napływała do jam ocznych, oblewała włosy, brodę i spragnione, otwarte usta. Szeroka korona cierniowa przeszkadzała Jezusowi podnieść twarz najświętszą bez narażania się na nowy, straszny ból. Pierś wydęta była gwałtownie i naprężona, pachy nasiąknięte strasznie, zapadłe, łokcie i piszczele u rąk jak powyrywane ze stawów. Pod wzdętą piersią widać było głęboką jamę; to brzuch tak zapadał się i naciągnął, niknąc prawie. Podobnie jak ręce, nogi i uda naciągnięte były tak straszliwie, że kości prawie się rozchodziły. Mięśnie i poraniona skóra tak boleśnie była napięta, że można było wszystkie kości policzyć. Krew sączyła się spod potężnego gwoździa przykuwającego najświętsze nogi i spływała po krzyżu na ziemię. Całe ciało pokryte było ranami, czerwonymi pręgami, guzami, siniakami, plamami brunatnymi, żółtymi i sinymi, miejscami skóra była zdarta i przeświecało żywe, krwawe ciało. Zaschłe rany otwarły się na nowo wskutek gwałtownego naprężenia i krwawiły obficie. Krew z początku żywej, rubinowej barwy, stawała się powoli coraz bledsza i bardziej wodnista, ciało bielało coraz bardziej, stając się podobne do mięsa, z którego wypłynęła krew. Mimo jednak tak ohydnego sponiewierania niewypowiedzianie szlachetny i wzruszający był widok tego najświętszego ciała naszego Pana na krzyżu. Co więcej, syn Boży, odwieczna Miłość, ofiarująca się w czasie, był piękny, czysty i święty, nawet w tym pogruchotanym ciele Baranka paschalnego, obciążonego grzechami wszystkich ludzi.


Fragment książki Pasja, według objawień bł. Anny Katarzyny Emmerich

Polecamy ...

Z głową w chmurach

Był ubrany w swe wojskowe angielskie ubranie, zapięte agrafką pod szyją, ułożony starannie, uczesany, nawet kanty spodni były wyrównane. ...