sobota, 22 kwietnia 2023

Cześć Krzysiek

 

Krzysztof Karoń ( 1955-2023)

    Część Krzysiek. Ufam że jako tako się czujesz i działasz. Gdybyś miał czas to chętnie bym cię odwiedził, porozmawiał . Daj znać jak będziesz mógł. U mnie trochę zmian artystycznych ale wszystko w izolacji. Luminarze krajowej sztuki trwają w dziwnym chocholim tańcu. Ja staram się zachować spokój. Nie ma właściwie o czym gadać, i z kim. Trzymaj się i daj znać jakby co.

Marcin            Piątek, 21.04.2023

poniedziałek, 10 kwietnia 2023

Noe


To był początek lat 70 XX w. W miejscu, gdzie pełną zieleni przestrzeń warszawskiego Parku Kultury i Wypoczynku „Powiśle” przecina szerokim, łagodnym łukiem przestronna ulica Kruczkowskiego, nurkując pewnie pod kamiennymi przęsłami Mostu Poniatowskiego, jest przejście dla pieszych. Przejściem tym, jak co dzień, przechodziła w stronę domu na 3 Maja moja mama. Wprawdzie było ono dobrze oznakowane, lecz bez świateł, mama zaś  przekraczając je szybkim krokiem próbowała wymusić pierwszeństwo na nadjeżdżającym maluchu. I chociaż udał się ten manewr, to z niepokojem zauważyła, że samochód zdecydowanie zwolnił, mało tego, zatrzymał się zaraz za pasami i wysiadł z niego jakiś człowiek i skierował się w jej stronę. Mama nie miała ochoty na dyskusję, tym bardziej na mandaty i roszczenia, dlatego  przyspieszony krok zamieniła natychmiast w zdecydowany bieg. I wtedy usłyszała  swoje imię...

- Barbara !!!

Bardziej zaciekawiona niż przestraszona odwróciła się i przyjrzała lepiej, za przejściem na Kruczkowskiego, obok nowiutkiego malucha stał niewysoki uśmiechnięty mężczyzna.

- Barbara ? Nie poznajesz kolegi z klasy?! Z Radomia !


To był On. Ta sama niewymuszona, szczera serdeczność. Śmiały się nie tylko jego usta i policzki, śmiały się jasne oczy, śmiał się cały On. I chociaż w podstawówce nie znali się zbyt dobrze, to po kilkunastu latach, w innym mieście, ten uśmiech był jak ciepłe wspomnienie przeszłości. Okazało się, że są sąsiadami, On też od niedawna miał mieszkanie kilkaset metrów stąd, w nowych blokach, tylko palisada wysokich drzew na wzgórku w parku zasłaniała ich sylwetki. Oboje mieli szczęście, mieszkali w tym zielonym zakątku Powiśla, jednej z najpiękniejszych dzielnic Warszawy, w epoce wczesnego Gierka, w czasie kiedy kraj zdawał się wychodzić z Gomułkowskiego marazmu. Oboje doświadczali awansu społecznego i ekonomicznego w nowym mieście. Kolega przyszedł za chwilę w odwiedziny z przesympatyczną, równie uśmiechniętą małżonką i trojgiem dzieci. Z dwoma kilkuletnimi chłopcami plątających się pod nogami oraz dziewczynką jeszcze na ręku. Poznałem ich wtedy osobiście, byli moimi rówieśnikami. Pamiętam ich z tych wzajemnych wizyt, ale też z późniejszych lat, kiedy nie mieszkaliśmy już obok siebie. Moja mama zadbała, żebym dorastając znalazł najlepsze towarzystwo. Za jej namową inspirowaną radą tamtego kolegi wróciłem na Powiśle i wstąpiłem do starszoharcerskiej drużyny 324 WDHiZ Hawrań Wielki. Duch przygody w bliskości natury, samodyscypliny i wychowania patriotycznego, który tam panował, dla mnie w owym czasie jeszcze nieuświadomiony, z perspektywy czasu okazał się obok sportu (który też w młodości uprawiałem) najlepszym przygotowaniem do życia. Mama moja, podobnie jak jej kolega z klasy doskonale wiedzieli już wtedy, że wynalazek pułkownika armii brytyjskiej Roberta Baden Powella to najlepsze środowisko rozwoju. Prekursor skautingu swój system wychowania, gdzie starszy brat opiekował się skutecznie, grupą młodszego rodzeństwa, wyprowadził z obserwacji wielodzietnych rodzin. System ten miał na celu wyrwanie młodych chłopców z zadymionych, uprzemysłowionych miast, bezpośrednie zetknięcie z przyrodą, a przez to ich uzdrowienie psychiczne i moralne, wychowanie dobrych, patriotycznie nastawionych obywateli za pomocą przemyślanych gier z ukierunkowaną treścią. Dziś z perspektywy czasu widzę, że był to czas niezwykle budujący na przyszłość. To tam jako niewydarzony nastolatek nauczyłem się wielu fundamentalnych umiejętności. Panowanie nad sobą i naturą daną przez Boga okazało się być największą wartością dającą pewność siebie i bezpieczeństwo w każdych warunkach. Trudno tu wszystko wyliczać, budowanie szałasów jako miejsca schronienia, orientacja w terenie to najbardziej znane tego typu umiejętności, które nabyć można tylko przez praktyczne doświadczenia. Moim osobistym, ważnym doświadczeniem była samotna warta nocna w lesie, uświadomiłem sobie wtedy, że noc i ciemność nie są wcale tak straszna, a przeciwnie, dają wiele możliwości. Wprawione, skupione oko dojrzy więcej od intruza, który się zbliża. Poza tym ciemność jest równie kłopotliwa dla wszystkich, daje schronienie każdemu. Nauczyłem się w niej pewności siebie. W takiej właśnie atmosferze i okolicznościach poznałem lepiej bohaterów tego opowiadania, a właściwie Jego dzieci. Przemek - najstarszy, imponował rozsądkiem i przebojowością. Jak rodzice - uśmiechnięty i serdeczny. Jego wizytówką była niewątpliwie koleżeńskość i zdecydowanie. W drużynie podczas mojej tam bytności pełnił już funkcje instruktorskie, ale jego temperament i bezpośredniość sprawiały, że dla mnie był po prostu “swój”, jednym z zastępu kolegą z sąsiedniej pryczy. Stawiał wysokie wymagania, lecz czynił to w niezrównanie przemiły sposób. W tej swojej pasji i lekkości przypominał bardzo swojego ojca. Młodszy brat, Krzysiek był nieco inny. Na pierwszy rzut oka jak bliźniaki, jednak po bliższym poznaniu widać było różnicę. Nigdy nie miałem okazji lepiej poznać Krzyśka, Na obozie mieszkał w innym namiocie, nie tak kontaktowy, jak brat. Ja sam byłem dzieckiem zamkniętym w sobie, umiałem jednak dzięki temu dobrze obserwować. Mało kto teraz o tym pamięta lub wie, ale Krzysiek jako mój rówieśnik przypisany był do mojej klasy w szkole podstawowej na Powiślu. Mimo to nie mieliśmy nawet jednej wspólnej lekcji. Krzyś, bardzo uzdolniony, od razu na początku został przeniesiony o rok wyżej. Te wybitne zdolności dały o sobie znać nie raz w miarę postępującej edukacji. Równocześnie, w przeciwieństwie do brata wydawał się bardziej stonowany, introwertyczny. Z perspektywy czasu myślę, że dość wcześnie Pan Bóg wyraźnie ukierunkował mu charakter planując specjalną misję. Krzysiek, nie mniej od brata  dowcipny, sympatyczny, świetnie jeździł na nartach, był przystojny, ba, miał w liceum prawdopodobnie najpiękniejszą dziewczynę w całym Hawraniu, której zazdrościł mu niejeden rówieśnik. Jednak z tylko sobie znanych przyczyn wybrał drogę osobną, poczuł powołanie kapłańskie i wstąpił do seminarium. Ta droga nie zakończyła się i trwa pod dyktando Boga, tak jak to jest w przypadku wszystkich, którzy Jemu zaufają, bez względu na rodzaj powołania. Ks. Krzysztof wybrał potem jeszcze mocniejsze zjednoczenie z Jezusem i wstąpił do zakonu kontemplacyjnego o surowej regule - do Karmelu. I w tym zdecydowanym działaniu, podobnie jak swój brat był nieodrodnym synem swojego ojca, oddając jednak inną, duchową cząstkę usposobienia. Głębokie zawierzenie i mistyczne wtajemniczenie w relacje z Bogiem. Najmniej znałem córkę Ewę i najmłodszego Romka. Oboje jednak mają i mieli w sobie radosne usposobienie i serdeczność, tak jak reszta rodzeństwa. Cała rodzina tworzyła naturalną całość i wszystkich przenikał wspólny pogodny rys obecny w każdym z jej członków.


Teraz po latach wydaje mi się że Bóg wyznaczył specjalną drogę, wspólne powołanie, szczególnie w relacji ojca i syna, Być może również i mamy, ale o tym później. Na razie wróćmy do opowieści, do początku drogi. 


Przez wiarę Noe został pouczony cudownie o tym, czego jeszcze nie można było ujrzeć, i pełen bojaźni zbudował arkę, aby zbawić swą rodzinę. Przez wiarę też potępił świat i stał się dziedzicem sprawiedliwości, którą otrzymuje się tylko przez wiarę. Hbr 11 6-7



Serock, małe miasteczko położone nad Jeziorem Zegrzyńskim, naprzeciw ujścia Bugu do Narwi. W okresie wiosenno-letnim można tu było dopłynąć z warszawskiego Powiśla nawet tramwajem wodnym. Jako miejsce turystyczne może nie tak popularne, jak Zegrze, ale doskonale odgrywa swoją rolę cichej przystani poza duszną, miejską aglomeracją. Piękny zalew pośród cały czas jeszcze polskich lasów, z małą kameralną plażą, rowerami wodnymi, żaglówkami, ośrodkami turystycznymi z drewnianymi domkami dyskretnie ukrytymi w leśnej gęstwinie. Dla koneserów relaksu, raj znany jeszcze z czasów FWP. Do tego niewielki rynek, z parterowymi, pastelowymi kamieniczkami, tam poczta, cukiernia, fryzjer. Nad wszystkim czuwa Najświętsza Maryja Panna, patronka tutejszej parafii, ze swojej XVI wiecznej późnogotyckiej siedziby. Warowny kościół przetrwał tyle lat, nie zniszczyły go zawieruchy wojenne i pożary, a dziś jest dumą miasta. Na jego fasadzie widnieje zegar słoneczny z wierszowanym napisem 

„To pomnij, czas ucieka, śmierć goni, wieczność czeka”.


To właśnie tu, w tym bezpiecznym zakątku z dala od zawirowań, Pan Bóg przewidział Arkę dla swojego wiernego syna i jego licznej rodziny. Nie od razu jednak wszystko było proste i bajkowe. Przymierze zapowiadało ratunek, pomyślność, lecz wszystko to dopiero miało się spełnić całkowicie dopiero po latach cierpliwej pracy. Było paktem na całe życie i sięgało kolejnych pokoleń. Mama wspominała, że na początku nic nie zapowiadało sukcesu przedsięwzięcia. Jej dawny kolega z dzieciństwa i sąsiad z Powiśla, kupił na prowincji niedaleko Zalewu Zegrzyńskiego opuszczone gospodarstwo. Uściśliła nawet, że był to pas ziemi z zaniedbanym sadem, na którym znajdowało się wysypisko śmieci. Przejęcie takiej posesji zapowiadało raczej kłopoty i prawdziwą harówkę na lata. Nowy właściciel musiał osobiście uprzątnąć każdą tonę tej góry śmieci, ładować i wywozić do wyznaczonych miejsc. Ileż musiał mieć cierpliwości i determinacji przy tej pracy, ileż wyobraźni. Chyba tylko On od samego początku widział pod tą hałdą śmieci realny grunt, ziemię, w której wykopie wreszcie fundament pod dom. Konkretnie domek fiński, kupił go też okazyjnie,  używany. Zwoził na teren posesji kolejne sterty, tym razem już szlachetnych materiałów, drewnianych ścian domku pomalowanego wewnątrz białą farbą. I jakby tego było mało, dołożył sobie kolejnej pracy. Był wszechstronnie wykształconym inżynierem i być może znał jakieś sposoby, ale do dziś zadziwia fakt, że mechanicznie, chemicznie, a na pewno własnoręcznie oczyścił każdą najmniejszą deseczkę do żywego drewna, nie pozostawiając nawet grama dawnej powłoki. Powoli, cierpliwie budował rok po roku ten niezwykły dom, swoje miejsce na ziemi. Prace wykonywał w wolnym czasie, poza zwykłymi zawodowymi obowiązkami, których nigdy nie zaprzestał, nawet będą na emeryturze. Po prostu praca była jego sposobem życia. Nie była to jednak sama praca, kierowała nim zawsze ta nić porozumienia z Prawodawcą, Tym, który zawarł z nim przymierze, tchnął w jego serce nadzieję na całe życie. A serce miał jak dzwon. Zygmuntowski. Pan Bóg dał mu zgodę i moc przekształcać to, co zapowiedział w przymierzu.


I powstawał powoli, ale nieodwołalnie ten piękny zakątek, wśród zieleni, ogrodów, nad wodą, z przyjaznym, naturalnym domem, zaopatrzonym w niezbędne, nowoczesne rozwiązania techniczne, ułatwiające i umilające życie i pracę. Dom był przytulny i praktyczny, z kuchnią, pokojami, poddaszem, wszelkimi mediami, nawet garażem i piwnicą. Dawny zapuszczony teren pokrył zielony trawnik, pojawiły się drzewka, hydrant z wodą, nawet nieduży basen kąpielowy i huśtawki dla dzieci. Za domem zaczynał się sad, a teren szerokim pasem schodził w dół prawie do samego jeziora. Sad to temat na oddzielną opowieść, nie tylko pełen rajskich owoców, ale też okazja do naturalnej zdrowej pracy na świeżym powietrzu, pretekst do wychowania siebie i dzieci na zdrowych zasadach w naturalnym środowisku. To tu, jak wspomniał brat Krzysiek, praca stawała się dla nich obowiązkiem, nawykiem, ale też przenikała do świadomości, owocując po latach o wiele ważniejszymi zaletami charakteru, duszy. Tu też, a może nawet przede wszystkim, można było odnaleźć spokój i ciszę. Nawet sam Chrystus, kiedy potrzebował siły, szukał modlitwy i ciszy, z dala od zgiełku. Uciekał samotnie do rozmowy z Ojcem na pustynię lub do ogrodu. Wie o tym każdy duchowy człowiek, kapłan, osoba konsekrowana, nawet zwykły śmiertelnik. Wiedział też jego syn, ksiądz Krzysztof, który korzystał już w życiu kapłańskim z tej bezpiecznej pustelni, oddając się tu pracy intelektualnej i modlitwie. I paradoksalnie, w tym samym miejscu mogła znaleźć przystań liczna rodzina z gromadką dzieci. Miałem okazję doświadczyć tej gościnności jeszcze w XX wieku jako dzieciak i współcześnie z własną już rodziną. Gospodarz nie zaprzestał starań o ten azyl, stale o niego dbał, odnawiał, modernizował. Oddając klucz do dyspozycji przed moim tam pobytem, wyjaśniał co i jak. Okazało się, że cały dom, z doprowadzeniem wody, elektryczności, nie tylko w obrębie budynku, ale też do basenu i na terenie zielonym obsługiwała rozdzielnia znajdująca się w tajemniczej drewnianej szafie, umiejscowionej za drzwiami wejściowymi w ganku. Znajdowały się tam setki nieodgadnionych przycisków, liczników, bezpieczników i tysiące innych urządzeń, których nawet nie umiałbym nazwać, można było nimi kontrolować cały świat.. Wszystko doskonale sprzężone, podpisane i działające, prawie nowe. Pamiętam ten dzień, kiedy konstruktor tego wspaniałego systemu zarządzania, podając niewielką karteczkę, objaśnił mi krótko najważniejsze funkcje związane obsługą wody i prądu, czyli jedynie ułamek najpotrzebniejszych funkcji dostępnych z tej jednej szafy, z której można było zarządzać całością gospodarstwa domowego i ogrodu. Patrzyłem w ten nieprzenikniony, choć uporządkowany gąszcz nowoczesnej aparatury i czułem się jak pasażer statku kosmicznego. I co najważniejsze, wszystko idealnie działało, zaprojektowane z pasją i mistrzostwem, które po latach przeszły do legendy. Nawiązał do tego bardzo sugestywnie przełożony zakonu Karmelitów Bosych,  który korzystał z usług bohatera tej opowieści. Jako specjalistę od systemów elektrycznych poproszono go o wykonanie dokumentacji systemu dla dużego budynku zakonnego, który miał szereg konfliktów budowlanych i należał do trudnych, niewdzięcznych wyzwań. Kiedy dokumentacja była już gotowa, do zakonu przyszli inspektorzy z urzędu, aby wszystko zatwierdzić. Przejrzeli dokładnie dokumenty i oficjalnie zatwierdzili je jako spełniające wymogi. Zaproszeni, zostali jeszcze na obiedzie i o dziwo w trakcie posiłku cały czas zaglądali dalej do projektu, żywo coś komentując między sobą. Zakonnicy zaniepokojeni zapytali grzecznie, czy wszystko w dalszym ciągu się zgadza, czy nie ma jakichś problemów? Jeden z inspektorów po zastanowieniu wyjaśnił. "Temu człowiekowi powinno się postawić flaszkę, to co on przygotował, to nie jest tylko plan, ale  podręcznik systemów elektrycznych. Nas takich rozwiązań nawet nie uczyli, to jest rewelacja! Całe życie zawodowe projektował systemy instalacji ważnych instytucji z najsłynniejszym chyba wyzwaniem jakim był nadzór nad realizacją instalacji elektrycznej Teatru Narodowego. Pracował nawet na emeryturze, praktycznie do ostatnich dni. Każdego dnia coś, ołówek kartka, telefon. Konsultował niezliczone projekty. Zawsze na bieżąco z nowinkami. Nawet te ostatnie były nie tylko bezbłędne, ale zawierały najnowocześniejsze w danym momencie rozwiązania techniczne. Tak to jest, kiedy zawód jest pasją i radością.


Wszyscy wokół mówią o zagrożeniu, świat stanął na granicy, konflikty już trwają, eskalują, Ale nawet bez nich życie w mieście staje się dziś nie do zniesienia, w domu, czy na ulicy zalewa nas wszędzie nachalna propaganda zachodniej anty kulturowej ideologii. Zaraza zachodniego materializmu, prostacka ideologia komercyjnych korporacji, opanowuje nasze umysły pod szyldem obcojęzycznych, jak i swojsko brzmiących haseł. Mówią nam jak żyć, w telefonie, na przystanku, nawet w publicznym szalecie. 24 h na dobę, równolegle z czynnymi nieustannie sklepami monopolowymi pod domem. Pamiętam czasy, kiedy chodziło się do sklepu po pieczywo, ser, warzywa, mięso. Czasem w kolejce czasem bez. Mimo to jednak ser był naturalny, mąka była z pszenicy, mięso reglamentowane, ale prawdziwe. Wszystko pakowane w szkło i papier miało swój zapach i zdolność do spożycia naturalną, wyczuwalną dla klienta od zaraz. Dziś wszystko jest sterylnie pozgniatane w plastiku, z zakamuflowaną procedurą pochodzenia, produkcji. Już właściwie od zaraz zastąpione ma być przemiałem z robaków, wyliczono nam ile kto może zjeść, w co się ubrać, a nawet ile metrów może przejść bez kontroli. Poddawani jesteśmy dziś nieustannej inwigilacji, obserwowani z każdej strony przez ukryte kamery, śledzeni w domu i poza nim. Kto ma uszy niechaj słucha, kto ma oczy niech obserwuje, 15-minutowe miasta, kwadrans na wolnym powietrzu, nic nie będziesz miał i będziesz szczęśliwy. Widziałem przeszklone cele w postindustrialnych apartamentowcach, zimne, puste, bezduszne, bez grama intymności, cele z betonu żelaza i szkła. To wszystko dostępne w nieustannej promocji, za wielkie bezwartościowe pieniądze cyfrowe, dla frajerów z prowincji. Są tam całkowicie złote klatki, w których zamykamy się własnymi kluczami, poddając  bezrefleksyjnie w niewolę, pod nadzór anonimowych właścicieli naszych ciał i dusz. W tych okolicznościach nie trzeba wielkiej wyobraźni, by dostrzec walory życia poza tym systemem, gdzieś na prowincji, daleko od zmilitaryzowanych stref zgniotu. Najmniejsza nawet działka, gdzieś w lesie, blisko wody, z dostępem do lasu, nie mówiąc już o własnym gospodarstwie, wyżywieniu, dachu nad głową, czy takie miejsca nie są dziś ratunkiem, Arką właśnie, miejscem opatrznościowym ? To oczywiście symbol samodzielności, wiadomo, że samymi cenami energii, węgla można zatkać każdy dopływ, zrujnować każdą własność. To się dzieje od 1989 roku. Krok po kroku. Przejmowana jest kontrola nad wszystkim, co dał nam ludziom Bóg.


Msza pożegnalna w kościele pw. Świętej Trójcy na Powiślu. Ta zabytkowa świątynia jest bliska mojemu sercu jako pierwsza parafia, w której świadomie uczestniczyłem jako dziecko w życiu religijnym. Pamiętam niewiele, wąską pojedynczą nawę, oświetloną figurę Jezusa Nazareńskiego w głębi ołtarza. Pamiętam nawet obrazek Pawła VI w kancelarii parafialnej oraz prezenty rozdawane na Gwiazdkę. Znowu przychodzi mi na myśl ojciec Krzysztof. Trzeba tu genialnej Bożej logistyki, by tak pięknie wszystko zaplanować. Oto Stwórca najpierw powołuje z parafii przyszłego kapłana, później zakonnika do zakonu, a dopiero potem, w niedługim czasie sprawia, że cała parafia staje się siedzibą tego zakonu. W roku 2017 decyzją Kardynała stała się siedzibą Karmelitów Bosych. Co musi czuć rodzina, mama, tata, którzy wychowali i przygotowali syna do tej szczególnej, świętej drogi, kiedy widzą jak mocno Bóg im błogosławi tym wyróżnieniem. Ta niewielka świątynia, zbudowana na planie krzyża to miejsce szczególne. Perła baroku zaprojektowana prawdopodobnie przez Tylmana Van Gamerena, pierwszego architekta swojej epoki, jeden z najstarszych kościołów Warszawy. To tu przed Powstaniem Warszawskim miał miejsce kameralny ślub Barbary Drapczyńskiej i Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, największego poety Szarych Szeregów i Pokolenia Kolumbów. A po latach, kolejny harcerz, brat Krzysztof, ich własny syn doświadcza tu Sakramentu, który jest widomym znakiem od Boga.


Msza pogrzebowa. Wchodzi 11 księży, zakonników. Ich 11 apostołów, zmarły jako 12. Zaskoczeniem jest tak duża ich obecność. Okazuje się że jakiś czas temu zaplanowano wspólne modlitwy w intencji zmarłych i  wypadło to nieoczekiwanie dokładnie na ten dzień. Syn zmarłego brat Krzysztof odprawia jako główny celebrans. Dostał dyspensę z zakonu na dwa tygodnie, na ostatnie chwile swojego ojca. Razem czytali Pismo Święte. Ojciec spokojny, pogodzony, uważnie słuchał Słowa Bożego, zdarzyło się nawet, że delikatnie korygował syna kapłana, choćby przy słowie "świetlistość" poprawiając je na "światłość" . Odchodził, a mimo to widział jaśniej, pełniej. coś się domykało, musiał już odbierać coś zza kurtyny. Brat Krzysztof zaczyna Mszę Świętą od krótkiego stwierdzenia, że nie ma w zwyczaju dobierać czytań do okazji, uroczystości. I tak samo teraz, na pożegnanie ojca bierze, co Bóg daje, na dany dzień.


Pobłogosławił Bóg Noego i jego synów, mówiąc do nich:

„Bądźcie płodni i mnóżcie się, abyście zaludnili ziemię. Wszelkie zaś zwierzę na ziemi i wszelkie ptactwo powietrzne niechaj się was boi i lęka. Wszystkie bowiem gady i płazy, i wszystkie ryby morskie zostały oddane wam we władanie. Wszystko, co się porusza i żyje, jest przeznaczone dla was na pokarm, tak jak rośliny zielone, daję wam wszystko.


Tylko nie wolno wam jeść mięsa z krwią życia. Upomnę się o waszą krew przez wzgląd na wasze życie; upomnę się o nią u każdego zwierzęcia. Upomnę się też u człowieka o życie człowieka i u każdego o życie brata. Jeśli kto przeleje krew ludzką, przez ludzi ma być przelana krew jego, bo człowiek został stworzony na wyobrażenie Boga.


Wy zaś bądźcie płodni i mnóżcie się; zaludniajcie ziemię i miejcie władzę nad nią".


Potem Bóg tak rzekł do Noego i do jego synów: „Ja, Ja zawieram przymierze z wami i z waszym potomstwem, które po was będzie; z wszelką istotą żywą, która jest z wami; z ptactwem, ze zwierzętami domowymi i polnymi, jakie są przy was, ze wszystkimi, które wyszły z arki, z wszelkim zwierzęciem na ziemi. Zawieram z wami przymierze tak, iż nigdy już nie zostanie zgładzona żadna istota żywa wodami potopu i już nigdy nie będzie potopu niszczącego ziemię".


Po czym Bóg dodał: „A to jest znak przymierza, które Ja zawieram z wami i z każdą istotą żywą, jaka jest z wami, na wieczne czasy. Łuk mój kładę na obłoki, aby był znakiem przymierza między Mną i ziemią".

Rdz 9, 1-13


Dziś w dniach Świąt Wielkanocnych 2023 r. kończę ten tekst. Ufam, że zmartwychwstały Chrystus upoważnił mnie do zaświadczenia o tym, co widziałem przez prawie 50 lat mojego życia. Znałem Pana Zygmunta od dzieciństwa i wiem, że był człowiekiem przede wszystkim bardzo przyjaznym. Jako już dorosły poznałem go lepiej i widziałem, że darzył  szczególną miłością Pana Jezusa, zabiegając do końca swoich dni o ogłoszenie Go Królem Polski. Pomagałem mu przygotowywać materiały promujące tą niezwykle ważną inicjatywę, rozmawialiśmy o tym nie raz, była to jego potrzeba serca, najważniejsze wyzwanie. Ufam, że zmartwychwstały Jezus pozwolił mi napisać te słowa dziś, aby potwierdzić ich wzajemną relację. Przymierze, które spełnia się dziś i trwa.

Każdy z nas ma takie zaproszenie od Pana Boga. Do współpracy i wspólnej drogi.



Polecamy ...

Z głową w chmurach

Był ubrany w swe wojskowe angielskie ubranie, zapięte agrafką pod szyją, ułożony starannie, uczesany, nawet kanty spodni były wyrównane. ...