piątek, 25 grudnia 2020

Odpady zmieszane


Lokacja: śmietnik, czarny kontener na odpady zmieszane.

Mokotów, Warszawa, jesień AD 2020.

Corpus delicti:  

- Matka Boża Częstochowska pod szkłem, ramka mosiądz, 25 x 15 cm, sztuk 1.
- Matka Boża Nieustającej Pomocy pod szkłem, ramka drewno, frez, pozłotka, 30 x 20 cm, sztuk 1.

On: 
… mieszkanie po babci, teraz w końcu moje. Zanim wejdzie ekipa trzeba tu posprzątać. Mieszkania starych ludzi, wiadomo co za klimat. Te wszystkie rzeczy, po co je trzymają? Zepsute latarki. Wycinki z gazet, całe teczki, rachunki za czynsz jeszcze z PRL-u. Zasuszone przed półwiekiem kwiaty. Zdjęcia, nikogo nie rozpoznaję. Złogi życia. Out. Dziś już ostatni karton. Na wierzchu jeszcze ten obrazek. Kontener. Siup. Po sprawie. 

Cholera. Ten obrazek. 

Powinienem był osobno - szkło i metalowa ramka do selektywnych, tekturka do zmieszanych. Trzeba być eko, no wiem. 

Ale przecież nie będę grzebał w śmieciach.

Ona: 
… taa, zbierałam, różne katolskie artefakty. Dla draki. Stare różańce z pchlego targu. Krucyfiksy. Przesłodzone matki boskie. Zero sacrum, bez jaj. Czasem robiłam z nich instalacje, transgresja, te sprawy. Dziewuchy z kolektywu i tak trochę miały za złe. No ale błagam, przecież to nieszkodliwy kicz, te wszystkie pozłotki, nic więcej, moja lajtowa perwersyjka. Tak czułam. Tej Maryjce nawet zastanawiałam się czy nie dorobić tęczy. No ale po tym co się stało 22 października? Po tym plunięciu kobietom w twarz? Nie ma mowy. Sprawy zaszły za daleko. 

Kontener. 

Jeb! 

To jest wojna. WYPIERDALAĆ!


***

Hoża:
6.15. Ciemno i zimno.
Wychodzi ze środkowej klatki. Właściwie wybiega i truchtem kieruje się w stronę wiaty śmietnikowej.
Niewysoka i dość krępa, popielate włosy zwinięte w ciasny supeł. Próbuje otworzyć kłódkę, plastikową torbę z chlebem tostowym niecierpliwie wepchnęła pod pachę.
„Cholerny złom!”
W końcu krata ustępuje i Hoża wchodzi do środka wiaty. Nad głową ze zgrzytem rozjaśnia się nieśmiało sinoblada świetlówka.
„No dobra”
Nim wyrzuci torbę z przeterminowanym od wczoraj chlebem, zagląda do kontenera na odpady zmieszane i spotyka się ze smutnym spojrzeniem młodej kobiety. Kobiety z chłopczykiem w ramionach.
I nagle stop!
„Hanusiu, nie można rzucać chleba na ziemię. To dar. Trzeba za niego dziękować” – siwowłosy, stary mężczyzna podniósł kromkę z masłem, podał małej blondyneczce siedzącej na stołeczku koło okna i pogłaskał ją po główce.
„A teraz chodź, podziękujemy Naszej Mamie za spokojną noc i poprosimy o dobry dzień” – delikatnie pociągnął ku sobie wnuczkę. Oboje uklękli przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej.
„Gotowa do kościoła?” - mrugnął do Hani dziadek, sam już ubrany odświętnie w białą koszulę, czarne spodnie i wypolerowane, sznurowane buty. Potem zerkając do małego lusterka zawieszonego na framudze okna, rogowym grzebykiem  starannie zaczesał do tyłu siwe włosy.
„Dziadziu, dlaczego do kościoła? Chcem do lasu” – nadąsała się Hania.
„Kochaneczko, pamiętasz tę smutną Panią z obrazka w sypialni? Tę z małym synkiem? Idziemy pokłonić się i odwiedzić Jej Syna. Opowiadałem Ci, On nas uratował” – podniósł wnusię i ucałował ją w oba policzki.
I nagle stop!

„Dziadku... już jestem, przepraszam, jestem” – Hoża/Hania sięgnęła gwałtownie do kontenera, wyciągnęła ze sterty śmieci stary obrazek w mosiężnej ramce i przytuliła go piersi.

Smutna, młoda kobieta z synkiem w ramionach...
Matka Boska Nieustającej Pomocy
Matka Boska Częstochowska
Matka Boska Wspomożenie Wiernych 
Matka Boska Bolesna
Nasza Matka





Tekst:

Tomasz Titkow ( 1 opowiadanie)
Joanna Jaczewska-Sharma ( 2 opowiadanie)

Obrazy:

Adam Rokowski
Marcin Kędzierski

niedziela, 18 października 2020

Upadnij na kolana

 


Upadnij na kolana,
Ludu czcią przejęty
Uwielbiaj swego Pana: 
Święty, Święty, Święty.
 
 Zabrzmijcie z nami Nieba, 
Bóg nasz niepojęty,
W postaci przyszedł chleba: 
Święty, Święty, Święty.
 
Powtarzam, ludzki rodzie,
Wiarą przeniknięty,
Na wschodzie i zachodzie,
Święty, Święty, Święty.
 
Pan wieczny zawsze, wszędzie,
Ku nam łaską zdjęty,
Niech wiecznie wielbion będzie:
Święty, Święty, Święty.



Sytuacja nr 1

Niedługo po tym jak opowiadam kumplowi dlaczego Eucharystia jest kamieniem węgła budowli o nazwie świat, że wszystko w ogóle jeszcze trzyma się kupy tylko dzięki codziennie odnawianej Ofierze, że Pan zstępuje, i że dlatego tak ważne, by przyjąć Go godnie, z samej wdzięczności walnąć na kolana, no więc niedługo po tej rozmowie – jestem w kościele. Przystępuję do Komunii. Klękam. Ksiądz patrzy na mnie dziwnie. Ironicznie? Rozbawiony? Wciska mi do ręki. Nie komunikant. Kapsułkę z kawą, do zaparzania w ekspresie. Zaskoczony, usiłuję oponować. W odpowiedzi, zniecierpliwiony ksiądz wrzuca mi do ust. Monetę.


Sytuacja nr 2

Klękam do komunii. Jako ostatni. Inni wierni przyjmowali Ciało Pańskie na stojąco, do ręki. Ksiądz patrzy na mnie z niechęcią. Bezgłośnie mówię: „proszę…”. Ksiądz waha się chwilę. W końcu wkłada dłoń do cyborium. Czerpie. Po czym dość obcesowo, zły, jakby mówił „masz, najedz się !”, wciska mi brutalnie do ust. Nie komunikant. Kilkanaście zgniecionych komunikantów.
 

Kościół doby koronawirusa. 

Dwie sytuacje. I tylko jedna z nich to sen.



***
Marcin Kędzierski
Tomasz Titkow
Joanna Jaczewska Sharma

sobota, 15 sierpnia 2020

Cud nad Wisłą


Nad ranem pomiędzy zabudowaniami pojawili się pierwsi Rosjanie. Oficer, który wpadł do domu jako pierwszy, nerwowo rozglądał się po izbie. Dla rozładowania sytuacji uprzejmie zaproponowałam herbatę, przyjął chętnie. Zachowanie jego było jednak niezwykłe, nie ukrywał w krótkiej wymianie zdań, że spieszą się, że uchodzą. Tylko przed kim ? Za nimi nie było nikogo. Nikt nie gonił, nie było nawet słychać strzałów. Patrzący jakby w dal przez okno, pomimo pomieszczenia, tak jakby już nieobecny powiedział tylko coś o ... Jasnej Pani, która ukazała się na niebie. Tylko tyle.

Wołomin Osów, pierwsza odsłona Cudu nad Wisłą. Matka Boża Łaskawa, która okazała się Osowie Bolszewikom i dzień później w Radzyminie jest patronką warszawy od 1651 roku. To wtedy przybyli do Polski po raz pierwszy ojcowie pijarzy i założyli pierwszą szkołę. Za sprawa rektora tej szkoły ks. Hiacynta Orsellego, pojawił się w Warszawie kult Matki Bożej Łaskawej. Zamówił on obraz Maryi u nieznanego dziś malarza, z przeznaczeniem na ołtarz kościoła pijarów przy ul. Długiej na podstawie Włoskiego pierwowzoru. 24 marca 1651 w obecności nuncjusza papieskiego arcybiskupa Jana de Torres został uroczyście wprowadzony do świątyni i ukazany ludowi Warszawy. Nuncjusz odczytał bullę papieża Innocentego X ustanawiającą święto Mater Gratiarum Varsaviensis na drugą niedzielę maja. Matka Boża Łaskawa natychmiast prawie zyskała zaufanie i miłość mieszkańców miasta. Już rok później magistrat miasta wobec szerzącej się zarazy Dżumy, zarządził szczególne modlitwy przebłagalne przed wizerunkiem Matki Bożej, niosąc obraz wzdłuż wewnętrznych murów miasta. Zaraza, pomimo fatalnego stanu sanitarnego miasta, śladowej opieki medycznej natychmiast wygasła z dnia na dzień. Włodarze miasta po ustaniu epidemii podjęli uchwałę, w której ogłoszono Matkę Bożą Łaskawą Patronką Warszawy. Udekorowali wizerunek Matki Bożej Łaskawej wotywną koroną. Jednocześnie powierzono Jej opiekę nie tylko nad stolicą Rzeczypospolitej, a także nad całym Królestwem Polskim obwołując Maryję Mater Gratiarum Varsaviensis - Strażniczką Polski-Custos Poloniae. Ks. Orselli nie był zaskoczony tym wydarzeniem, wiedział bowiem że Matka Boża Łaskawa jest kopią wizerunku Matki Bożej Łaskawej z Faenzy we Włoszech i w tym wizerunku już dwukrotnie uratowała to miasto do zarazy. Zwyczajem Matki Bożej jest to, że udziela łask, w tych miejscach, gdzie jest szczególnie czczona. Mijały lata, Polska straciła niepodległość na 123 lata. Kraj był podzielony, niszczony, zniewolony. Kult Maryi jednak trwał, błogosławiona Wanda Malczewska na 47 lat przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości miała przekaz, w którym Maryja zapowiadała, że Polska odzyska niepodległość, a kiedy ją odzyska to „wasi wrogowie postanowią ją zniszczyć, ale moja młoda armia w moje imię walcząca pokona ich i odpędzi daleko, Ja im dopomogę".

Kiedy w 1918 r odzyskaliśmy niepodległość, Lenin dwa tygodnie później ogłosił, że Polska stanie się jedną z republik radzieckich. 18 listopada 1918 r. wydał rozkaz o rozpoczęciu Operacji "Wisła". W styczniu 1919 r.bolszewicy ruszyli na Polskę. Polska rozbita jeszcze po zaborach, pozbawiona scentralizowanej, dobrze działającej administracji i przede wszystkim armii wydawała się łatwym łupem dla armii czerwonej zaprawionej w rewolucyjnym zapale. Kiedy bolszewicy zbliżali się do Warszawy i byli już w okolicy Radzymina, Trocki obiecał Leninowi, że do miasta wejdą 15 sierpnia. Był to plan jak najbardziej realny, nowy rząd na czele z Dzierżyńskim oczekiwał już na plebanii w Wyszkowie, a wyzwoliciele ze wschodu wieź, i już wydrukowane w Białymstoku plakaty propagandowe napisane po polsku sławiące komunistyczny raj. Wojsko miało też obiecaną po zdobyciu stolicy trzydniową swawolę. Jak się później okazało, polegała ona na gwałceniu i mordowaniu oraz plądrowaniu sklepów i aptek w poszukiwaniu szczególnie alkoholu. Wojska sowieckie idące na warszawę liczyły 800 tys. i była to pierwsza falanga pięciomilionowej armii, która planowała w kolejnym rzucie zająć całą Europę. Dowódców Armii Czerwonej ogarnia duch rywalizacji – każdy z nich chce jako pierwszy wkroczyć do Warszawy i przejść do historii jako zdobywca stolicy Polski! Tymczasem wojska Polskie były słabo przeszkolone i w ogromnym stopniu składały się z ochotników, często bez żadnego doświadczenia w walce. Do obrony przygotowywano się gorączkowo i nieskładnie, ponieważ wśród żołnierzy panował chaos potęgowany ustawicznym przemieszczaniem się oddziałów.
„Dowódca 79. brygady, Grigorij Chachanian, był pewien łatwego i bliskiego już zwycięstwa. Powziął bowiem śmiałą decyzję uderzenia najkrótszą drogą na Pragę przez Ossów, Turów i Ząbki. Chciał być pierwszy. Miał pod swoimi rozkazami doborowych, doświadczonych żołnierzy, wypróbowanych w zwycięskich walkach z białymi na Syberii. I rzeczywiście, na tych terenach napotkał na obronę składającą się w ogromnym stopniu z niedoświadczonych zupełnie ochotników, gimnazjalistów i studentów, którzy byli zaznajomieni z obsługą broni na pośpiesznie czynionych kursach trudno jednak nazywać ich przeciwnikiem dla doborowych oddziałów Chachaniana doświadczona w syberyjskich walach z carską gwardią.

I tu zaczyna się dziać historia niezwykła, na ten plan działań prawie pewnych, przesądzonych, odtrąbionych jako łatwa perspektywa zwycięstwa, wkracza nieoczekiwanie, wymodlona być może w modlitwach rzeczywistość nadprzyrodzona, Boża interwencja. W osobie niezwykle zdolnego 27-letniego ks. Ignacego Skorupki, notariusza kurii, ulubieńca biskupa Kakowskiego. Sam przełożony dwukrotnie odmawia młodemu księdzu zgody na wstąpienie do wojska. Ostatecznie młody kapłan zwraca się bezpośrednio do biskupa polowego ks. Stanisława Galla i otrzymuje upragnioną nominację na lotnego kapelana praskiego garnizonu! Od tej pory stara się być wszędzie tam, gdzie przebywają żołnierze. Całe dnie spędza na dworcach, gdzie żegna i błogosławi idących na front ochotników. W szpitalach i w koszarach spowiada, udziela sakramentów, dodaje otuchy, umacnia wiarę i krzewi ufność w Opatrzność Bożą. Bardzo często jest widywany w budynku gimnazjum Władysława IV, służącym za koszary I batalionu 236. pułku piechoty Legii Akademickiej, do którego zostało wcielonych wielu jego uczniów. Im właśnie ks. Ignacy chce towarzyszyć na froncie. Udaje się przez Rembertów prost na front, gdzie przebywają już jego uczniowie ze szkół, w których był od roku prefektem. Ksiądz kapelan maszeruje w jednej grupie ze swoimi dawnymi uczniami, teraz towarzyszami broni. Idzie w stroju duchownym, w sutannie okrytej czarną narzutką, chroniącą od pyłu i kurzu, na szyi ma fioletową stułę. W Ząbkach odprawia jeszcze Mszę Świętą w drewnianym kościółku, w której trakcie powiedział, że Matka Boża w swoje święta, ma zwyczaj czynić wielkie cuda. Zbliżał się dzień 15 sierpnia 1920 r. Święto Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny.


Ochotnicy z ks. Skorupko doszli do Leśniakowizny ok godziny 10 wieczorem, a o 5 rano zaczął się atak bolszewicki. Kiedy padł rozkaz do młodych żołnierzy, że mają wyjść, do dowodzącego podszedł ks. Skorupko i zapytał, czy może poprowadzić tyralierę, dając przestraszonym chłopakom otuchy w tej bardzo trudnej dla nich chwili. Dostaje zgodę i rusza jako pierwszy z krzyżem w reku i okrzykiem „Za Boga i Ojczyznę„. Kilkanaście metrów dalej pada martwy skoszony serią karabinu. Przestraszeni żołnierze w ogniu walki prawdopodobnie nawet nie dostrzegli śmierci swego kapelana, dzieje się jednak coś niebywałego. Tyraliera dzieciaków pozbawionych już swojego kapelana trwa, a żołnierze Chachaniana zaczynają uciekać. Doborowe wojsko przestraszone szturmem gimnazjalistów ? No chyba nie. Bolszewicy widzieli, kogo mają przed sobą z poprzednich potyczek, kiedy wystrzelali jak kaczki swoich przeciwników. Tym razem jednak nastąpił całkowity odwrót i w popłochu opuszczali polę walki pewni siebie bolszewiccy sołdaci. Jak się potem okazało, na podstawie ich relacji, spisanych zaraz po walce, i powtarzanych potem wielokrotnie z ust do ust, Rosjanie nad postacią zabitego kapłana ujrzeli wyraźnie postać Matki Bożej, dosłownie, nie jako zjawę, omam, ale żywą postać. I to spowodowało, że przerażeni, pomimo grożących im kar za dezercję tym bardziej z powodów niemieszczących się w komunistycznym świecie, wręcz zabronionych, uciekali w popłochu na swoje pierwotne pozycje w okolicę Wołomina a czasem nawet dalej. To było irracjonalne działanie dla wielu zadeklarowanych komunistów, bardziej zrozumiałe w przypadku żołnierzy prostych, wierzących jeszcze w Boga rosyjskich Chłopów, którzy w swych relacjach wspominali o Carycy, Boga Matieri. 
Nie widziało Matki Bożej trzech, czterech czy nawet kilkunastu żołnierzy, ale widziało ją setki zaprawionych w bojach żołnierzy. Świadectwa żołnierzy Chachaniana spisane były bezpośrednio po walkach i w obozach jenieckich a Rosjanie mówili o nich czy się chciało ich słuchać, czy nie. Dla człowieka wierzącego takie wydarzenie zdaje się czymś niezwykłym, ale dla karnych ateistów to już naprawdę musiało być ogromne przeżycie, skoro rozchodziło się potem w tylu relacjach. Zobaczyli na własne oczy Bogurodzicę, Kogoś, kto dla nich nie istniał, jako osobę żywą. To wydarzenie zmieniło psychikę tysięcy pewnych siebie i rozzuchwalonych wcześniejszymi sukcesami bolszewików. Jak ujął to ks. kard. Aleksander Kakowski, ofiara kapłańskiego życia, złożona na ołtarzu Ojczyzny, świadomie i dobrowolnie, wydała stokrotny plon: „Do tej chwili Polacy uciekali przed bolszewikami, odtąd uciekali bolszewicy przed Polakami!”

Działo się to 14 sierpnia w wigilię Święta Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Jako preludium. Dzień później w samo święto Maryja ukazuje się drugi raz w okolicy Wólki Radzymińskiej. Porucznik Pogonowski. Młody, ale już doświadczony oficer z ośmioletnim stażem otrzymuje rozkaz zameldowania się pod Zegrzem, gdzie ma wykonywać działania osłonowe dla Polskiej Armii. Jesteśmy w tym okresie już po rozkazie gen.Sikorskiego, który zapowiedział sąd polowy i rozstrzelanie dla dezerterów lub oficerów podważających rozkazy.
O godzinie 12 w nocy Pogonowski wydaje swoim żołnierzom rozkaz ataku na pozycje bolszewików, dostrzeżone dzięki palącym się ogniskom. Ludzie Pogonowskiego, na oślep podejmują się ataku na pozycje wroga, o którym nic nie wiedzą, działanie to od początku wydaje się bezmyślne i bezsensowne. Jednak okoliczności nie zmieniają faktu, że dochodzi w tym momencie do niesłychanego wydarzenia. Pozycje wroga okazują się Centrum Dowodzenia Armii Radzieckiej. Bezwładna strzelanina z obu stron przekształca się w kanonadę, Wszystko odbywa się po ciemku. Porucznik Pogonowski pada ranny a nad jego postacią po raz kolejny, tak jak to było z ks. Skorupką...pojawia się tym razem na czarnym niebie Matka Boża Łaskawa. Jej płaszcz lśni od blasku. Jak żywa. Bolszewicy mieli przewagę ciężkiej artylerii, a mimo to pociski wracały do nich, ...jak wystrzelisz, to zaraz wróci !!!
Panika była powszechna. Wszyscy w jednej chwili rzucili się do ucieczki, I to był koniec ofensywy na Warszawę. Ten Prawdziwy cud nad Wisłą.

Relacje na podstawie Ewy Storożyńskiej,  autorki książki „Matka Boża Łaskawa a Bitwa Warszawska”. Fragmenty życiorysu ks. Ignacego Skorupki na podstawie Ks. dr Józefa M. Bartnika SJ



niedziela, 31 maja 2020

Deus Vult


Uczniowie.
Ta chwila Przed. Oczekiwanie. Prawdziwe Życie dopiero się zaczyna.
Albo i nie.
Wtedy, tuż po Poranku, siedzą te lebiegi, melepety, spietrane. Na rozum to niby już wiedzą.
Że zmartwychwstał samowładnie. Ale uszy po sobie. Siedzą i udają że ich nie ma. Drzwi
zatrzaśnięte z obawy. Serca zatrzaśnięte. Raczej nie patrzą sobie w oczy. Każdy mówił, że
nie opuści, a – wiadomo.
… Po pięćdziesięciu dniach „znajdowali się wszyscy razem na tym samym miejscu”. Cóż za
impet! Jakaż odwaga. Rozmach apostolski powalający. Krótko mówiąc, wszystko wskazuje,
że nic z tego nie będzie.
I wtedy „nagle dał się słyszeć z nieba szum”.
KLIK.
Świat przeskakuje na inny tor. Wszystko się zaczyna.

Skąd wiadomo, że Zesłanie musiało nastąpić?

Bo – chwilę po tym wystąpił Kefas – w końcu przestał się bać i pojął wszystko – i walnął taką
mowę, że nawróciło się trzy tysiące ludzi. Jednego dnia.
Bo – bez tego turbodoładowania nie z tego świata operacja „misje do pogan” tak po ludzku
nie miała prawa się powieść. Logistycznie niemożliwe – w takim trybie i przedziale czasu. I
merytorycznie – paru prostaczków z Galilei i okolic, okej, nawet ze wsparciem byłego
wyszczekanego faryzeusza – nagle staje się na tyle wymownymi, że przegadują cyniczny,
sofistyczny, pewny swego, retorycznie wykwintny antyk? No proszę.
Bo – męczeństwo pierwszych posłanych. Czy wręcz chętna zgoda na nie. Musieli Coś
Ważnego wyryte mieć w sercach, być „ponad to”, ponad swoją niemoc i strach, coś więcej
mieć w głowach niż tylko „panie dziejku, tu mamy ogólne zręby Nowej Doktryny, grupa
docelowa... pozycjonowanie marki...”. Za kampanię reklamową nie oddaje się życia.
Bo zmienił się świat. Na amen.
Last not least – bo bez tego nie byłoby gotyckich łuków, chorału, magistra Leoninusa,
‘Pange, lingua, gloriosi’, Palestriny, Bacha, Giotta, Caravaggia oraz G.K. Chestertona i
pewnej piosenki Nicka Cave’a.
A to zaprawdę trudno sobie wyobrazić.

Duch tchnie kędy chce. Od Zarania, gdy już ulepieni z prochu i gliny czekaliśmy na tchnienie
życia. Potrzebujemy Go zawsze i wciąż. Inaczej z nas tylko puste powłoki dryfujące przez
czas. Cymbały brzmiące, i to w dodatku głucho. Melepety zestrachane.



Zatem zstępuj Duchu Święty, szczęśliwie demoluj nam życie.
„Boć bez twojej dzielności/ Nic w ludzkiej nikczemności/ Nie masz nic porządnego”
Amen.

Tekst: Tomasz Titkow

poniedziałek, 18 maja 2020

Na Gigancie


WINIEN/MA

Nie wiem czy jestem „z pokolenia JP II”. Nie wiem czy coś takiego w ogóle istnieje. Chyba był to tylko medialny humbug. Poza tym nie lubię „gromadnych” etykietek. Mogę mówić tylko za siebie.

Jan Paweł II wtargnął w moje życie. Zdemolował je.

Zanim powiem jak, o tym życiu muszę chwilkę.
Zostałem ochrzczony. I tyle. W domu nikt nie chodził do kościoła. Nawet „ze święconką”. Jedynie babcia słuchała w niedzielne poranki mszy przez radio. Nie chodziłem na religię. Nic. O dziwo, chyba nigdy nie uważałem się za ateistę. Ale z całą pewnością nie byłem „wierzącym”. To nie była letniość nawet. To było bycie kompletnie „obok”.

Koniec podstawówki, kolega w oazowym wzmożeniu (Michał, czytasz?) podarował mi Pismo Święte. Czytywałem sobie. Głównie Pieśń nad Pieśniami i Kazanie na Górze. To pierwsze, bo miłosne, że oj rany, a drugie – jakoś czułem, że to fundamenty, tak, to docierało do łba, te nakazy, że ważne, że szanuję. Nic więcej.

Kurtyna zapada. Na 21 lat.

Przychodzi przełom marca i kwietnia 2005 roku. Wszyscy pamiętamy, nie będę powtarzał. No dobra, trochę jednak muszę. Bo to był absolutnie kozacki numer. „Medialny papież” zrobił, szelma, zbożny show. Gdy tak umierał „nie na próbę”. Bezwstydnie, na oczach mediów. Zmusił galopujący głupi świat do wejrzenia w śmierć i otchłań. I – w to co poza nimi. I świat zatrzymał się. Ucichł. A papież, stopniując napięcie do finalnej perypetii, gasł.

Dziwne odczucie, wtedy, zaskoczenie, że tak się tym przejmuję. No by niby przecież ani ja „jego” byłem ani on „mój”. Ale swoją drogą, jak to, tak sobie teraz umrze? Jak to możliwe.  Przecież był, gdzieś tam, od zawsze i „na zawsze”. Co teraz? Co dalej?
Nagle okazało się, że nie zdając sobie z tego sprawy, cały czas staliśmy na ramionach giganta. Który teraz uchodził ze świata. Opoka wysuwała się spod nóg. A ja, ku swojemu zdziwieniu, zawisałem w pustce.

A potem ten wiatr (taa, jasne) który swawolił na kartkach leżącego na trumnie Ewangeliarza i kardynałom nakrycia głowy zwiewał. Znaki? Nevermind. Pochowali naszego papę.
Ale zacząłem mieć dziwne poczucie, że to nie on, a ja jestem w grobie. I że „coś trzeba zrobić”. Koniecznie. Ale co. Jak.
To były jakieś mentalne ruchy Browna, maligna, po omacku szukanie, rozpoznawanie przez zwierciadło nie dość że ciemne, to jeszcze na kawałki rozpadłe. Nie „z głowy” to było, nie „na skutek przemyśleń”. Z bebechów bardziej. Bez-wiednie. Ale Paraklet, choć wtedy oczywiście całkowicie nierozpoznany, już swoje robił. Na konkrecie.

„Może yy… powinniśmy ochrzcić dzieci?” – taka nagła nasza (?) konstatacja. Teściowa ma dojścia. Parafia (nie nasza) na Woli. Może po znajomości da się załatwić. Takie było nasze kombinowanie.

Mogliśmy trafić na księdza-olewusa. Albo służbistę.

Trafiliśmy na apostoła.

Potraktował nas słusznie, czyli z dystansem, na krawędzi obcesowości. „Ale po co Wam chrzest dzieci?” Dla papierka?” My, że ehm, no żeby dzieci, no ee, nie zostały yyy… potępione. Ksiądz Mirek wzruszył ramionami. Myślicie że, Pan Bóg nie poradzi sobie ze zbawieniem nieochrzczonych dzieci? Jakby co?

Czemu Wy tego chcecie?

Zmusił nas do tego by wyartykułować pragnienie. Wypowiedzieć, próbować, nieskładnie jak tylko się da, o co naprawdę chodzi.  Z czym przychodzimy. A prawda była taka, że byliśmy zagubionymi owcami, bez Pasterza. Tak w skrócie. No więc, co mamy zrobić?
Wpadnijcie za dwa dni, rzucił ksiądz Mirek.

I się zaczęło.
Lato – jesień: nauki.  Początek sierpnia 2005 – dzieci ochrzczone.
Październik. Wieczór. Pusty kościół św. Wawrzyńca (ten od Sowińskiego w okopach). Moja pierwsza w życiu spowiedź. Życia spowiedź.
Pierwsza Komunia, w wieku 36 lat. Podchodzę. Nie wiem czy się nie wygłupiam. Czy jestem godzien. I nagle. BIG BANG w głowie. W ciszy. Poczucie fizycznej (fizyczne poczucie?) Obecności. Bóg JEST w kościele. W tym konkretnym, tu, teraz.
Ach. Więc to tak.
Wszystko wskakuje na właściwe miejsce.  
Ślub, 15 października 2005.
Wciąż nie do końca rozumieliśmy, co się wokół nas dzieje. Ale – się działo.

Niemal cały „pakiet” sakramentów. Ledwie w pół roku.

Szybko poszło.

Ujmując sprawę w kategoriach praktycznych, czysto księgowych, „winien” i „ma”, jakby nie przymierzać, wychodzi tak:
Następca Świętego Piotra, Karol Wojtyła, Jan Paweł II, Vicarius Christi – musiał umrzeć .
Żebym się nawrócił.

„Za wielką bowiem cenę zostaliście nabyci”.

Amen, amen.

Tomasz Titkow

***



RABBUNI

A jednak muszę cofnąć się do Wielkiego Piątku.

10 kwietnia 2020. Cały dzień jest mi zimno. Liturgia Męki  Pańskiej odbywa się bez udziału wiernych. Włożyłam tę wyjątkową sukienkę.  Słuchawki przypięłam do komputera. Jestem gotowa. W ciszy zupełnej rozpoczyna się Liturgia. Wniesiono Króla Ukrzyżowanego.  Zsuwam się z krzesła na kolana a krótki kabel wymusza głębokie pochylenie. Jesteś!
Po Modlitwie Eucharystycznej Adoracja - „Creeping to the Cross” – pełznąc ku Krzyżowi. Nie ma mnie tam, w kościele, przy Jezusie, u Stóp. Nie mogę Go dotknąć.  O „drzewo przenajszlachetniejsze(...) jedno, na którym sam Bóg jest”. Księża koncelebrujący podchodzą procesyjnie do Chrystusa Wywyższonego na Krzyżu. Powoli zbliżają się i pochyleniem  oddają hołd. 

Nikt Go nie ucałował. Strach silniejszy od miłości.

I oto ostatni podszedł kapłan wsparty na kulach. Odłożył jedną z nich, potem drugą i opadł na Krzyż, przylgnął obejmując  ramionami  Jezusa. Przytulił się do Niego, a zarazem wziął Jego w objęcia.

Nagle przypomina mi się pewne zdjęcie.
25 marca 2005 – Wielki Piątek. Pierwszy raz od początku pontyfikatu Papież nie uczestniczy w Drodze Krzyżowej w Koloseum. Jest zbyt słaby. Prosi o przyniesienie mu Krucyfiksu i od razu przytula się do Niego.

O tym właśnie chciałam napisać.
Jan Paweł II pokazał mi jak się nie bać, jak wchodzić w cierpienie, smutek, rozpacz, brak nadziei.

Pomimo strachu.

Miłość mi wszystko wyjaśniła, Miłość mi wszystko rozwiązała...

Joanna Jaczewska-Sharma

***


PATRON


16 października 1978, wtedy się to się zaczęło. Pierwszy dowiedział się ojciec, słuchając radia przy goleniu w łazience. Pobiegł obudzić mamę, która pierwszy raz nie była z tego powodu zła. Marcinku, słyszałeś … Polak jest papieżem ! Przebudzony uśmiechnąłem się podobno i przykryłem cały kołdrą, kontynuując drzemkę. Wojtyła ? Nikt nie znał tego nazwiska.
9 czerwca 1979 r. Pierwsza wizyta Papieża Polaka w kraju. Tłum na Placu Zwycięstwa wylewa się po horyzont. Prawdopodobnie byłem tam, ale gdzieś daleko z tyłu, pod drzewem w Parku Saskim. Jedno raczej pewne, niewiele zrozumiałem i nic nie zapamiętałem. Tylko ten tłum, wszędzie gdzie okiem sięgnąć tysiące odświętnie i jasno ubranych ludzi.
Początek lat 80 tych. Moje bierzmowanie, wybrałem sobie podwójne imię Jan Paweł. To z powodu „Czwórki z Liverpoolu” a właściwie dwójki liderów. Jan Paweł 2 miał być tu w razie czego kamuflażem „sprytnej intrygi”. Jakże byłem niedojrzały i naiwny. Kamuflaż owszem, ale to dla mnie. Potrzebowałem Takiego patrona, a nie miałem o tym pojęcia.
24 marca 2019. Poranek. Ledwie przebudzony w słonecznym blasku rozpoznaje na jasnej ścianie ciepłą rumianą twarz. To On, zjawił się nieoczekiwanie w tym świetlanym seansie.
Teraz już rozpoznaję, to okładka książki „Przekroczyć próg nadziei ”, którą wczoraj wieczorem miałem sobie poczytać przed snem, lecz nie zdążyłem nawet zajrzeć. Zwykle czytam świeckie pozycje, ale z uwagi na Ten dzień sięgnąłem po coś innego. Otwieram na chybił trafił…
Modlitwę zawsze zaczynamy z myślą, że to jest nasza inicjatywa. Tymczasem jest to zawsze Boża inicjatywa w nas. Dokładnie tak, jak pisze św. Paweł „Duch przychodzi z pomocą naszej słabości. Gdy bowiem nie umiemy się modlić tak, jak trzeba, sam Duch przyczynia się za nami w błaganiach, których nie można wyrazić słowami”  Rz (8,26).
Zamykam i już wiem wszystko. Mój Patron po raz pierwszy przemówił osobiście do mnie. Zrobił to w dniu mojego Zawierzenia Jezusowi przez Ręce Maryi. Potwierdzał, że moje modlitwy z ostatnich miesięcy były nie tylko wysłuchane, ale wręcz inicjowane z Góry. Tylko nie proście, nie powiem za nic w świecie, czego dotyczyły. Oko by wam zbielało, a ucho wywróciło się na druga stronę. No cud.
Marcin Kędzierski
***
Z okazji 100 rocznicy urodzin Jana Pawła II


czwartek, 9 kwietnia 2020

Zaraza


Święty Boże, Święty mocny,
Święty a Nieśmiertelny
Zmiłuj się nad nami…

Od powietrza, głodu, ognia i wojny
Wybaw nas Panie!

Od nagłej i niespodzianej śmierci
Zachowaj nas Panie!

My grzeszni Ciebie Boga prosimy
Wysłuchaj nas Panie!

***

Pusty kościół.
Wielki Post.
Wejście do Domu Bożego, zbliżenie się do Krzyża jako niemal akt niesubordynacji.
„Do 5 osób na mszy”. A najlepiej pozamykać. Tako rzecze świat.
I przekonuje, że to dla naszego dobra.
Ale to tylko zgiełk.
Zostawić to.
Wejść w ciszę.

Pusty kościół.

Zaraza.
Dlaczego.

Jeszcze chwilę temu. W naszych sytych miastach supermarket Boży. Corpus Christi instant, zawsze pod ręką. I jak kto lubi. Smakowanie, wybrzydzanie. Tu mi ksiądz nie pasuje. W środowiskach twórczych Tridentina, byłeś? W św. Kazimierzu proboszcz daje czadu, wpadnij. A jak Wigilia Paschalna to tylko u dominikanów. Nie, bo u kapucynów. Ja od Pawła. Ja od Apollona. Chorągwie nasze egotyczne. Zabawy w chrześcijaństwo.

I przychodzi Plaga.

„Pamiętaj na wszystkie drogi, którymi cię prowadził Pan (…), aby cię utrapić, wypróbować i poznać, co jest w twym sercu; czy strzeżesz Jego nakazu, czy też nie. Utrapił cię, dał ci odczuć głód, żywił cię manną, której nie znałeś ani ty, ani twoi przodkowie, bo chciał ci dać poznać, że nie samym tylko chlebem żyje człowiek, ale człowiek żyje wszystkim, co pochodzi z ust Pana” (Pwt 8,2-3)

Utrapił cię, by poznać co jest w twoim sercu. Dał ci odczuć głód.


Pusty kościół. Wielki Post.

Być może po to ta plaga. Te wszystkie „pandemiczne ograniczenia” znerwicowanego świata, który w nic nie wierzy.
Te zatrzaśnięte świątynie.
Odmówienie nam Oblubieńca.
Po to.
Byśmy jeszcze bardziej łaknęli. Wszystkiego co wychodzi z ust Bożych.
Abyśmy byli głodni.
Głodni jak nigdy. Jego Ciała. Krwi.
Żebyśmy umarli z tęsknoty.
I wydobyli się z grobu.

Już czas.

***

Tekst
Tomasz Titkow



poniedziałek, 24 lutego 2020

Nie


67 lat temu komuniści zamordowali gen. Augusta Emila Fieldorfa "Nila". Miało to miejsce 24 lutego 1953 r. w więzieniu przy Rakowieckiej w Warszawie. Do historii przeszedł jako generał „Nil”, dowódca Kedywu Komendy Głównej AK i organizacji „Nie” walczącej z sowiecką okupacją Polski, którą w obliczu zbliżającej się do granic II RP Armii Czerwonej pułkownik Fieldorf stworzył na polecenie dowódcy Armii Krajowej gen.Tadeusza Komorowskiego „Bora”

Wyrok śmierci został wykonany na podstawie sfabrykowanego oskarżenia, Po czterech latach zostało ono umorzone z powodu braku dowodów winy.Generała powieszono, znęcano się nad nim jeszcze wcześniej, dlatego że chciano go upokorzyć, chciano, żeby wysłuchał wyroku na kolanach. Opierał się, to go skatowano, połamano mu kości i powieszono zwłoki. Generał został pozbawiony praw publicznych i w związku z tym nie wydano zwłok rodzinie i nie ujawniono miejsca pochowania. Prawdopodobnie znajdują się one w zbiorowej mogile w Kwaterze „Ł” na warszawskich Powązkach Wojskowych (tzw. Łączce). W tym samym miejscu miał zostać pochowany m.in. rtm Witold Pilecki, a już wiadomo, że spoczywały tam szczątki m.in. mjr Zygmunta Szendzielarza Łupaszki i mjr Hieronima Dekutowskiego Zapory, a także ponad 300 innych ofiar komunistycznych mordów.
Tak ostatnie chwile generała opisuje komunistyczny prokurator Witold Gatner w zeznaniach składanych w 1992 r.: „Byłem zdenerwowany, napięty. Czułem, że trzęsą mi się nogi. Skazany patrzył mi cały czas w oczy. Stał wyprostowany. Nikt go nie podtrzymywał. Po odczytaniu dokumentów zapytałem skazanego, czy ma jakieś życzenie. Na to odpowiedział: Proszę powiadomić rodzinę. Oświadczyłem, że rodzina będzie powiadomiona. Zapytałem ponownie, czy jeszcze ma jakieś życzenia. Odpowiedział, że nie. ”

„ Wiesz dlaczego mnie skazali? Bo odmówiłem współpracy z nimi. Pamiętaj, abyś nie prosiła ich o łaskę. Zabraniam tego ” mówił żonie gen. August Emil Fieldorf zabraniając rodzinie składania prośby o ułaskawienie.

Obraz z cyku „Bohaterowie zbiorowej wyobraźni współczesnej Polski w 100 lat po odzyskaniu niepodległości”, namalowany w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego na rok 2019.



poniedziałek, 6 stycznia 2020

Okno na Wschód


„Powstań, świeć, Jeruzalem, bo przyszło twe światło
i chwała Pana rozbłyska nad tobą.
Bo oto ciemność okrywa ziemię
i gęsty mrok spowija ludy,
a ponad tobą jaśnieje Pan
i Jego chwała jawi się nad tobą.
I pójdą narody do twojego światła,
królowie do blasku twojego wschodu.(...)”
Iz, 60.1-3

„(...)przez objawienie oznajmiona mi została ta tajemnica. Nie była ona oznajmiona synom ludzkim w poprzednich pokoleniach, tak jak teraz została objawiona przez Ducha świętym Jego apostołom i prorokom, to znaczy że poganie już są współdziedzicami i współczłonkami Ciała, i współuczestnikami obietnicy w Chrystusie Jezusie przez Ewangelię”
Ef, 3a, 5-6.

W małym  pokoiku schroniska zgromadziło się kilka osób. Michał, twarzą zwrócony ku oknu na wschód, zanurzony w odbitym od srebrnej brody Elbrusa świetle świtu, stał trzymając we wzniesionych dłoniach kielich.  Tuż za nim klęczeli w ciszy pozostali.

„Bierzcie i pijcie z niego wszyscy, to jest bowiem kielich krwi mojej, nowego i wiecznego przymierza, która za was i za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów”.


Sprawowanie Najświętszej Ofiary w nadzwyczajnym rycie rzymskim, z kapłanem – w „zastępstwie” Jezusa Chrystusa, oraz zgromadzonymi wiernymi zwróconymi w kierunku Wschodu (ad orientem) ma głęboki duchowy i teologiczny sens. Jesteśmy przecież „wybranym plemieniem, królewskim kapłaństwem, świętym narodem, ludem [Bogu] na własność przeznaczonym”, a zatem jako wspólnota modlimy się i spotykamy z żywym Bogiem podczas Eucharystii. W tym przypadku kapłan w istocie nie stoi tyłem do zgromadzonych, ale będąc jednym z nich, razem z nimi woła do Ojca.Przy czym, jak zaznacza papież Benedykt XVI, idzie o to, by rozróżnić miejsce sprawowania Mszy Świętej – podczas której jako lud Boży składamy Ofiarę z celebransem Temu Samemu Stwórcy, oraz miejsce głoszenia Słowa, kazania, homilii. W starych świątyniach, których konstrukcja jest odzwierciedleniem idei Kościoła – nas – Mistycznego Ciała Jezusa Chrystusa, możemy to zobaczyć. Ołtarz, na którym dokonuje się Przeistoczenie, wypowiadana Modlitwa Eucharystyczna, znajdujący się w Prezbiterium oraz ambona, gdzie kapłan, twarzą zwrócony w stronę zgromadzonych, głosił naukę, umieszczana na podwyższeniu, niegdyś poza apsydą, z boku.
Natomiast bez względu na sposób zorientowania w przestrzeni zgromadzonych, bez względu na świętość kapłana, czy jej brak,  Najświętsza Ofiara Jezusa Chrystusa dokonuje się za każdym razem. Jego Miłość realnie nas zbawia i odkupuje.

Mnie to wystarcza. Bóg jest dobry.

tekst
Joanna Jaczewska Sharma


Polecamy ...

Z głową w chmurach

Był ubrany w swe wojskowe angielskie ubranie, zapięte agrafką pod szyją, ułożony starannie, uczesany, nawet kanty spodni były wyrównane. ...