środa, 5 marca 2025

Pochwała cienia Beaty Stankiewicz

Cykl " Boczne wejścia" 2024-25 Beata Stankiewicz


Tytuł wystawy krakowskiej malarki, Beaty Stankiewicz w galerii S7 na Starym Mieście w Warszawie jest moim zdaniem dosyć prowokacyjny. I wydaje mi się, że jest to działanie świadome. Pochwała cienia - przekaz zawarty w tytule, przeciwny wektor, nawiązują w najgłębszy sposób do filaru sztuki dawnej, malarstwa i całej kultury, duchowości epoki średniowiecza. Autorka szerokim łukiem omija nowożytność z jej wyabstrahowanymi kolorami podstawowymi, pstrokacizną , banałem geometrycznym czy ekspresyjnym naturalizmem. Śmiało sięga do wzorców średniowiecznych, bizantyjskich, gdzie świat przedstawiony i wyobrażeniowy opierał się na opozycji, kontraście światła i cienia. W świecie tym szczególną rolę odgrywało światło, czyli to co malarka zastępuje jego przeciwieństwem - cieniem. Ów świat, opisywany w dziełach ojców duchowych, filozofów był kanonem który nas ubogaca i do którego dążymy.

Stankiewicz jest niewątpliwie dobrą malarką, świadomą swoich umiejętności warsztatowych, obdarzoną zarazem wyobraźnią, wynikającą z licznych obserwacji jak i biegłości formalnej. Już pierwszy kontakt z jej malarstwem zwrócił moją uwagę na matową czerń, którą Beata Stankiewicz umiejętnie nanosi na płótno, panując przy tym nad najciemniejszymi fragmentami, nawet na dużych powierzchniach. To rzadkość, zwykle bowiem takie przestrzenie stają się po namalowaniu bezradne wobec różnorakiego oświetlenia, co szczególnie widoczne jest w malarstwie olejnym. Nawet u dobrych malarzy, w zmiennych warunkach taka czerń traci głębię, staje się ciemno szara, miejscami nawet całkowicie traci wyraz. Natomiast u krakowskiej malarki trzyma swoją barwę i głębię, co doskonale widzimy w kolekcji obrazów przedstawiających ciemne, półmroczne pomieszczenia. Można śmiało postawić tezę, iż Stankiewicz jest mistrzynią czerni. Sama autorka zapytana o tę kwestię przyznała, że Jarosław Modzelewski wypytywał o jej sposoby na uzyskanie tej głębokiej czerni. Ciemne malarstwo, które uprawia Stankiewicz, zasadza się na doskonałym warsztacie ale i na umiejętności obserwacji szarych, wygaszonych kolorów, miejsc w których światło ledwie się pojawia. Malarka uwielbia wydobywać z cienia delikatne szarości na granicy widoczności, odnajdywać różnice w miejscach pozbawionych mocnego kontrastu, niczym kot polujący w półmroku, w którym czuje się najlepiej, czujny i niewidoczny zarazem. Znamienne, że aby jeszcze mocniej podkreślić unikalną atmosferę zapomnianych, pozornie nieistotnych miejsc, Beata Stankiewicz rezygnuje z jakichkolwiek postaci na swoich płótnach. Każdy bowiem ruch, szczególnie zaś ludzka postać, anektowałyby uwagę, odbierając ją otoczeniu. Autorka świadomie skupia naszą uwagę na kontemplacji szarych i mało efektownych na pierwszy rzut oka przedmiotach wyłaniających się z półmroku. Ostatecznie stajemy wobec interesującej konstatacji, iż o ile obecność człowieka nadaje obrazom duchowej strawy, o tyle jego brak wcale jej nie ogranicza. Puste pomieszczenia, tak świeckie jak sakralne zawsze coś wyrażają. Autorka niewątpliwie doskonale czuje się w swym mrocznym królestwie, w którym panując niepodzielnie nad każdym aspektem rzeczywistości, ukazuje mgławice niedościgłych powidoków na granicy widoczności i wyobraźni, wprowadzając oglądającego w konkretne stany ducha. Stankiewicz jest doświadczoną malarką, doskonale wie, iż to nie mrok wzbudza  artystyczny ferment, porządkuje od wieków umysł i duszę, stanowi nadprzyrodzoną wartość zarówno jej sztuki, jak i każdej sztuki pochodzącej z naszego świata, cywilizacji i kultury śródziemnomorskiej. A zatem tej  wyrosłej na fenomenie kultury chrześcijańskiej. W istocie nie trzeba być fachowcem, aby dostrzec gotyckie czy barokowe inspiracje w jej pięknym światłocieniowym malarstwie. Nawet na tych drobiazgowo dostrzeżonych i namalowanych płótnach zachwycamy się nie tylko szarością, bliską czerni. Te wszystkie niuanse zaistniały dzięki obecności fenomenu światła, widać to doskonale na tych obrazach. Weźmy choćby cykl boczne wejścia, przedstawiające szczególną perspektywę jaką miała autorka uczestnicząc w Mszy Świętej z dziecięcym wózkiem. To swoiste zamknięcia w bocznej nawie, gdzieś na zapleczu, bez możliwości dostrzeżenia centrum liturgii, samego ołtarza. W tej właśnie scenerii wspaniale objawia się nam piękno blasku, które rozlewa się po czarnej posadzce, przedzierając się przez szarości przestrzeni dalekich od okien czy ołtarza. Widzimy tu wyraźnie, że to docierające światło buduje dramaturgię, przywraca nadzieję i piękno najmroczniejszemu nawet zaułkowi. Stawiam tezę, iż każda barwa, nawet najciemniejsza, rozpoznawalna jest li tylko w obecności choć drobiny światła. Bez niego nie dostrzeżemy nic.

"Pokój przejściowy" 2024 Beata Stankiewicz

Mamy tu do czynienia z rzeczywistością fizyczną ale niewątpliwie dotykamy jednocześnie rzeczywistości duchowej, nadprzyrodzonej. Od samego zarania w teologii i kulturze chrześcijańskiej światłość jest obrazem Boga, który niesie poznanie do świata pogrążonego w mroku. Święty Augustyn  w nawiązaniu do listu św. Jana napisał:  "Bóg jest miłością, ponieważ napisano, że Bóg jest światłością."


Metafora ta wpisana jest w architekturę każdej świątyni chrześcijańskiej, szczególnie katedr gotyckich. Pomysłodawcą stylu gotyckiego i budowniczym pierwszej katedry w tym stylu był Opat Surger . Jak pisze ks. prof. Tomasz Stępień, w swoim eseju "Metafizyka światła"


" Opat Suger, którego uważa się za pomysłodawcę nowego stylu, kierował się bowiem założeniami metafizycznymi, które pochodziły z systemu stworzonego przez starożytnego chrześcijańskiego autora znanego nam dziś jako Pseudo-Dionizy Areopagita.(…) Architektura gotycka była od samego początku pomyślana w taki sposób, aby światło budowało przestrzeń wnętrza. Wielkie okna wpuszczały światło, które prześwietlało całą konstrukcję tak, że wnętrze można było uznać za spotkanie tego, co ziemskie, i tego, co niebieskie "


Idąc dalej, dowiadujemy się, że Ciemność u Pseudo Dionizego była nie tylko synonimem braku oświecenia, ale w równym stopniu dotykała wszystkich, bardziej i mniej oświeconych.


“ Dobro – dokładnie tak samo jak materialne słońce – świeci i umożliwia poznanie przez samą swoją naturę, czyli oświeca, ponieważ tak właśnie istnieje. Zauważmy, że choć Pseudo-Dionizy wypowiada się tutaj w sposób, który można by uznać za czysto platoński, to jednak nie można zapominać o bardzo istotnej zmianie – Platońskie Dobro jest u niego jednym z wielu imion Boga, który jest Trójcą Świętą. Sam Bóg jako źródło światła jest tak jasny, że nie da się Go dostrzec nawet oczami czystych intelektów anielskich. Bóg sam w sobie nie może zostać dostrzeżony, ponieważ Jego światło oślepia tych, którzy się w Niego wpatrują. Podobnie jak nie da się patrzeć wprost w widzialne słońce, gdyż można w ten sposób oślepnąć, także źródło intelektualnego światła jest oślepiające dla stworzonych intelektów. Dlatego właśnie Dobro jest jedynie imieniem Boga, czyli sposobem, w jaki Go poznajemy, podczas gdy On sam w swojej istocie pozostanie na zawsze ukryty w ciemności, która może w jakiś sposób zostać dotknięta i doświadczona, ale dzieje się to ponad naszym intelektem. “


Reasumując, uważam, że wystawa oraz jej tytuł "Pochwała Cienia" jest przez autorkę pomyślana jako prowokacja intelektualna, zaproszenie do dyskusji na temat, który u zarania naszej cywilizacji stanowił o naszym rozumieniu świata. Czy Beata Stankiewicz jest zwolenniczką metafizyki światła - nie wiem. Można przyjąć przecież inną interpretację, choćby popularną dziś pochwałę świata ukrywającego się przed Bogiem, pochwałę ciemności. Na stronie galerii czytam informację że „Pochwała cienia” inspirowana jest esejami japońskiego pisarza Jun’chirō Tanizaki. Nie znam tego autora, ufam jednak, że to światło zwycięży i poprowadzi autorkę do dzieł które przewidział dla niej sam Bóg w swej odwiecznej dobroci.


„Światłem ciała jest twoje oko. Jeśli twoje oko jest zdrowe, całe twoje ciało będzie w świetle. Lecz jeśli jest chore, ciało twoje będzie również w ciemności. 35 Patrz więc, żeby światło, które jest w tobie, nie było ciemnością”.

(Łk 8,16-17;11,34)


Słówko o S7, galerii Piotra Bernatowicza na Senatorskiej. Wybrałem się tam z synem Kazimierzem, wieczór już zapadał, a ulice w tym rejonie nie są dobrze oświetlone. Do samej galerii prowadzą niepozorne drzwi z kodem. Z ciemnej ulicy dostajemy się do równie ciemnego korytarza, aby po chwili w świetle ujrzeć jego piękne szaro zielone lamperie. I znów zmiana oświetlenia, ciemne schodki i nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki otwierają się drzwi i blask rozlewa się na pozbawioną przed chwilą światła klatkę schodową. W tej niemal domowej atmosferze brakowało pana Stanisława w stróżówce na parterze i pani Lucyny, śledczej spod 1 na parterze. W każdym razie to wejście, spacery po ciemnych i jasnych korytarzach, kameralne pomieszczenia i tajemnice kryjące się za kolejnym zakrętem stanowią doskonały wstęp do malarstwa Beaty Stankiewicz. Niezwykle teatralna atmosfera pełna tajemnic. O jakże ubogie wydają się przy tym przepełnione sztucznym światłem hale Muzeum Sztuki Współczesnej na Marszałkowskiej. Ludzi z wyobraźnią zapraszamy na Senatorską. Koniecznie.  


Senatorska 7. Korytarz

Wychodząc już, wybraliśmy z synem drugie wyjście na parterze i wpadliśmy w ciemne podwórko otoczone wysokim murem w którym dostrzegliśmy zaplecze restauracji czy sklepu. Fajne, blado herbaciane okna ukazały nam kolejny labirynt. Kazik jednak pociągnął mnie znów na ulicę. Pokażę ci jeszcze lepsze miejsce, powiedział. Na Krakowskim Przedmieściu na wysokości kościoła Św. Anny odbiliśmy w kolejne niepozorne drzwi. Za nimi korytarz, znowu ciemne podwórko, po lewej przeszklone pomieszczenia zakonne. Na tle mlecznego okna na parterze zauważyłem charakterystyczną sylwetkę krzyża świętego Franciszka, patrona naszego bractwa. Już się chyba domyślam kto nas tu przyprowadził. Niezwykłe, cały wieczór błądziliśmy światłocieniowym labiryntem po zaułkach. Jakby wciąż w kontemplacji ekspozycji malarki z Karkowa. Na drugim końcu podwórka Kazik otworzył kolejne drzwi, do kolejnego ciemnego korytarzyka. Po prawej otwarta jasna ubikacja, po lewej ciężkie stalowe drzwi.


Zatrzaśnięte?! Zawsze przecież są otwarte, niecierpliwi się Kazik?! Po chwili jednak w ciemności dostrzegam ledwo widoczne okno i już wiem, dokąd prowadzą te wrota. Za szarościami matowej szyby rozpościera się widok na niesamowity, rustykalny ogródek. Ledwie dostrzegalne kształty ukazują niezwykłą monochromatyczną scenę tajemniczego przybytku za murem, za którym w oddali rysuje się delikatnie błękitny blask praskiej panoramy. 


Jesteśmy w samym przedsionku raju? 

Wiem, co zrobić, by dostać się tam

Trzeba przyjść w świetle dnia. 

Po zmroku zamykają.


tekst: Marcin Kędzierski


„Pochwała cienia”

Beaty Stankiewicz

Galeria S7

22.02 - 30.03.2025 r.


niedziela, 19 stycznia 2025

Przesłanie z La Verny


Mija dziesiąta rocznica powstania Bractwa Świętego Franciszka-grupy artystycznej skupionej na odrodzeniu wartości w sztuce. Przy tej okazji chciałbym opisać ważną dla mnie konstatacje, którą zanotowałem właśnie teraz na przełomie grudnia i stycznia, okresie, w którym dziesięć lat temu zainaugurowałem współpracę z grupą twórców, między innymi z Krzysztofem Karoniem, inspiratorem odrodzenia sztuki na podstawie Wartości duchowych. Otóż w grudniu 2024 roku zostałem zaproszony do udziału w wystawie o Janie Pawle II w jednej z poznańskich galerii. Koncepcję wystawy pierwotnie zaplanowała Karolina Staszak, która miała pomysł, aby zapytać po latach twórców i ich stosunek do tej postaci w oparciu o list, jaki Jan Paweł II skierował do artystów na przełomie wieku. List do artystów Jana Pawła II został uroczyście ogłoszony i opublikowany jako list apostolski w Niedzielę Zmartwychwstania, 4 kwietnia 1999 r.

Koncepcja wystawy odwołującej się do mojego patrona z bierzmowania jak i pewna koincydencja czasowa publikacji listu do artystów z moim nawróceniem i ideą Bractwa Franciszka zwróciły moją uwagę właśnie teraz. Wcześniej jej nie dostrzegałem. I o tym chciałem krótko napisać. Poniżej publikuję okazjonalny tekst, który przygotowałem z tej okazji i który pojawił się na wystawie w Poznaniu. Ponieważ ma on charakter wspomnienia sięgającego jeszcze dzieciństwa, zawiera kilka wątków, myślę, jednak że warto się nad nimi pochylić, ponieważ w perspektywie czasu zdają się z sobą korespondować i wskazują, jak sądzę, na jedno źródło inspiracji. Duchowe.

16 października 1978, wtedy się to się zaczęło. Pierwszy dowiedział się ojciec, słuchając radia przy goleniu w łazience. Pobiegł obudzić mamę, która pierwszy raz nie była z tego powodu zła. Marcinku, słyszałeś … Polak jest papieżem ! 

Przebudzony uśmiechnąłem się podobno i przykryłem cały kołdrą, kontynuując drzemkę. Wojtyła ? Nikt nie znał tego nazwiska.

9 czerwca 1979 r. Pierwsza wizyta Papieża Polaka w kraju. Tłum na Placu Zwycięstwa wylewa się po horyzont. Prawdopodobnie byłem tam, ale gdzieś daleko z tyłu, pod drzewem w Parku Saskim. Jedno raczej pewne, niewiele zrozumiałem i nic nie zapamiętałem. Tylko ten tłum, wszędzie gdzie okiem sięgnąć tysiące odświętnie i jasno ubranych ludzi.

Początek lat 80 tych. Moje bierzmowanie, wybrałem sobie podwójne imię Jan Paweł. To z powodu „Czwórki z Liverpoolu” a właściwie dwójki liderów. Jan Paweł 2 miał być tu w razie czego kamuflażem „sprytnej intrygi”. Jakże byłem niedojrzały i naiwny. Kamuflaż owszem, ale to dla mnie. Potrzebowałem Takiego patrona, a nie miałem o tym pojęcia.


W roku 2015 już jako dorosły człowiek, tato Kazimierza, pojechałem na pielgrzymkę śladami Św. Franciszka z pielgrzymką szkoły podstawowej, do której uczęszczał mój syn. Jako zabiegany rodzic, dzielący czas pracy zawodowej, obowiązków rodzinnych i pasji artystycznych nie miałem pojęcia, że wiara to nie tylko wybór, ale może być to przepiękna droga życia, pełna tajemnic, które ma dla nas Bóg.

Dopiero Tam, wyrwany ze świata XXI wieku, zanurzony nagle w scenerii sanktuariów franciszkańskich La Verny, Greccio, Asyżu, oniemiałem widokiem średniowiecznych budowli wykutych w skale, gdzie oprócz fresków i drewnianych sprzętów nie było nic ze świata nam współczesnego. Freski protorenesansowych malarzy włoskich malowane na skale wśród bujnej roślinności niedostępnych rejonów górskich jasno wskazywały na moc płynącą bezpośrednio od samego Stwórcy, Boga. Był to czas mojego nawrócenia przez Oczy. Bóg trafił do mojego serca i umysłu z siłą w moim życiu jeszcze niespotykaną. Byłem oczarowany. Dlatego dziś, dziesięć lat po tym wydarzeniu, zainspirowany konceptem Karoliny Staszak, która zwróciła moją uwagę na intelektualne przesłanie Jana Pawła II, mojego Patrona, zupełnie nie dziwię się teraz, że już 25 lat temu to On właśnie, tak proroczo zapowiedział moje odrodzenie.

List do artystów Jana Pawła II został uroczyście ogłoszony jako list apostolski opublikowany w Niedzielę Zmartwychwstania, 4 kwietnia 1999 r. Jego przesłanie zapowiadało nadejście Wiosny Chrześcijaństwa, kiedyś w przyszłości. Dokładnie piętnaście lat i jeden dzień później, 5 kwietnia 2014 roku spod budynku szkoły im św. Franciszka w Warszawie na ulicy Borowieckiej wyruszał autokar szkolny na pielgrzymkę śladami świętego Franciszka, ze mną, nieświadomym co się za chwilę wydarzy tatą Kazika, przyszłym inicjatorem artystycznej agendy pod tytułem Bractwo Świętego Franciszka.

Inna jest natura poznania przez wiarę, gdyż wymaga ono osobistego spotkania z Bogiem w Jezusie Chrystusie. Także to poznanie jednak może się wzbogacić dzięki intuicji artystycznej. Wymownym przykładem kontemplacji estetycznej, która prowadzi na wyżyny wiary, są między innymi dzieła błogosławionego Fra Angelico. Nie mniej znamienna jest tu też pełna zachwytu lauda, którą święty Franciszek z Asyżu dwukrotnie powtarza w swojej chartula, napisanej po otrzymaniu stygmatów Chrystusa na górze *Alwerni: 

«Ty jesteś pięknem (...). Ty jesteś pięknem!».

Tak komentuje to święty Bonawentura: «W rzeczach pięknych kontemplował Najpiękniejszego, a idąc śladami, jakie pozostawił On w stworzeniach, tropił wszędzie Umiłowanego».

Fragment Listu Jana Pawła II do artystów. 

Marcin Kędzierski. 2024


* La Verna - czyli po łacinie Alvernia - góra nad rzeką Arno słynie z pustelni, w której św. Franciszka z Asyżu miał wizję, a także otrzymał łaskę stygmatów (1224 r.).

niedziela, 8 grudnia 2024

Magnificat Powiślański

 

WIELBI DUSZA MOJA PANA,

i raduje się duch mój w Bogu, Zbawcy moim.
Bo wejrzał na uniżenie swojej służebnicy,
oto bowiem odtąd błogosławić mnie będą
wszystkie pokolenia.
Gdyż wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny,
święte jest Imię Jego.
A Jego miłosierdzie z pokolenia na pokolenia,
nad tymi, którzy się Go boją.
Okazał moc swego ramienia,
rozproszył pyszniących się
zmysłami serc swoich.
Strącił władców z tronu,
a wywyższył pokornych.
Godnych nasycił dobrami,
a bogatych z niczym odprawił.
Ujął się za swoim sługą Izraelem,
pomny na swe miłosierdzie.
Jak obiecał naszym ojcom,
Abrahamowi i jego potomstwu na wieki.

 8 grudnia - Uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny


niedziela, 9 czerwca 2024

Niech zstąpi Duch Twój


2 czerwca 1979 r. rozpoczęła się pierwsza pielgrzymka papieża Jana Pawła II w Polsce. Kazimierz Brandys *, który notował później w „Miesiącach”: „Idąc, napotykałem coraz więcej znajomych z widzenia, których nazwisk nie mogłem sobie odtworzyć, i dopiero po jakimś czasie pojąłem, że to nie znajomi, tylko po prostu ludzie o wyglądzie dawnej inteligencji, ci, którzy na co dzień giną w masie, których nie widać. Więc jeszcze są, wylegli całymi rodzinami. Tego wieczoru na Świętojańskiej, na Krakowskim, na placu Saskim ludzie przyszli obejrzeć miejsca, które zobaczy Papież. I obejrzeli siebie. (...) Sam fakt równoczesnego przybycia tysięcy ludzi bez wezwania już był mocno zastanawiający. Na ulicach nie było widać pijanych. Brakowało nawet milicjantów. Całą władzę nad miastem przejął Kościół. Na placu Zwycięstwa, gdzie w sobotnie popołudnie zaplanowano papieską mszę, prym wiodła już katolicka straż porządkowa – młodzi ludzie w niebieskich czapeczkach. Przez głośniki proszono o opuszczenie placu, bo obecność ludzi utrudnia przygotowania, a zostało już naprawdę niewiele czasu. W konstrukcję ołtarza wbijano ostatnie gwoździe, skręcano metalowe barierki wyznaczające sektory. Przy Grobie Nieznanego Żołnierza stawiano żółty namiot, który miał służyć papieżowi jako zakrystia. Nad placem górował już wielki krzyż, z którego ramion spływała szkarłatna stuła. O 16 jedzie na Plac Zwycięstwa aby złożyć kwiaty przy grobie Nieznanego Żołnierza a potem piechotą, w poprzek placu przechodzi pod ołtarz i odprawia Mszę św. w Wigilię Zesłania Ducha św. Homilia wygłoszona wtedy przez niego przechodzi do historii. To na jej zakończenie padają słowa, na które tłum wiernych reaguje piętnastominutową owacją: – „Chrystusa nie można wyłączyć z dziejów człowieka w jakimkolwiek miejscu na ziemi”. Ojciec Święty kończy słowami:

„Niech zstąpi Duch Twój! Niech zstąpi Duch Twój! I odnowi oblicze ziemi!… Tej ziemi!”.

Minęło 45 lat od tego wydarzenia, które doprowadziło do ogromnych przemian politycznych, niektórzy mówią nawet, że również społecznych. Rok później zaczęły się strajki na Wybrzeżu, potem na Śląsku Lublinie Warszawie, całej Polsce. Powstała Solidarność. Ludzie nabrali Ducha i władze państwowe, zarządzane z Moskwy zdawały się stopniowo ulegać, oddawać pole. Po wiośnie solidarności przyszedł Stan Wojenny. Te dramatyczne wydarzenia doprowadziły do kolejnej odwilży, oficjalnie działająca od 80 roku opozycja, która przeszła do podziemia na kilkanaście miesięcy powróciła w chwale wyzwolicieli na szczyty władzy po tzw. wyborach kontraktowych 4 czerwca 1989 r. Wydawało się, że komuna upadła. Powstały kolejne rządy wolnego kraju, władzę przejęły środowiska Solidarnościowe, które dogadały się z komunistami w Magdalence, przy Okrągłym Stole. Pierwszy niekomunistyczny rząd Tadeusza Mazowieckiego, stworzył środowiska centrolewicowe UW, potem KO. Rządy AWS -u i potem Rząd Olszewskiego z braćmi Kaczyńskimi zapowiadały powstanie środowiska centroprawicowego. Dochodziły do głosu inne alternatywy, pod warunkiem, że miały udział w kompromisie magdalenkowym. Do dziś przez ostatnie 30 lat stale mamy do czynienia z tym projektem politycznym jako założycielskim, który zmienia się przy sterach, cyklicznie. Niedawno zmarły aktor i satyryk Janusz Rewiński, w wywiadzie udzielonym w 2015 r. Telewizji Republika w programie Wolne Głosy stwierdził jasno. Ulegliśmy potężnej manipulacji, nie było żadnego upadku komuny. Joanna Szczepkowska, ogłaszając w swoim czasie w telewizji publicznej ten fakt, jest dziś równie wiarygodna, jak politycy, którzy firmowali odnowę, demokratyczne przemiany, wolność dla Polski i jej wreszcie niezależny rozwój. Rewiński mówi jasno, że po latach to wszystko jawi się jako układanka, mistyfikacja, ubrana w kwiatki scena. Władza nie została przejęta, ale podzielona przez ludzi, którzy się dogadali na górze. Jak zwykle. Rewiński mówi rzeczy jeszcze bardziej niepokojące, zauważa, że nie tylko dawny nadzorca Moskiewski nie został pokonany, ale nasz największy wydawałoby się „Przyjaciel” Stany Zjednoczone stawiają coraz bardziej przerażające warunki. Dyrektor FBI mówi coś o odpowiedzialności Polaków za największą zbrodnię ludzkości, za Holokaust. Czy to znaczy, że po latach jesteśmy jako traktowani przez możnych tego świata jako grupa mało ważna, która niby jeszcze jest, ale za chwile nas może nie być ? Mnie to strasznie niepokoi, pomimo tego że jestem wesołkiem, zakończył słynny satyryk, który od kilku lat zaszył się na prowincji i do śmierci zniknął z przestrzeni medialnej III RP.


Co się wydarzyło od 1979 roku, od tego słynnego wylania Ducha Świętego. Upadł komunizm, czy może się po prostu przepoczwarzył. Wtedy kościół pod wodzą Prymasa Tysiąclecia, Kardynała Stefana Wyszyńskiego, wyszedł z katakumb i postawił krzyż na Placu Zwycięstwa, gromadząc kilkaset tysięcy wiernych jak na zawołanie. Dziś przedstawiciel partii, która przyznaje się do solidarnościowego etosu, walczy z Krzyżem w stołecznych urzędach ! Jan Paweł II, nawołując do przemiany, mówił o Cywilizacji Życia, o jego obronie od poczęcia do naturalnej śmierci. A dziś nawet przedstawiciele tzw. prawej strony sceny politycznej w osobach prezydenta Andrzeja Dudy i byłego premiera Mateusza Morawieckiego lekceważą to nawoływanie, pierwszy akceptując proceder In Vitro, drugi popierając tzw. kompromis aborcyjny. Parafrazując Karola Wojtyłę, naszego Papieża Jana Pawła II, można powiedzieć.

Polsko, młodsza córo Kościoła, co zrobiłaś ze swoim chrztem?

Marcin Kędzierski

( * Relacja Kazimierz Brandysa na podstawie historia.rp.pl )
Obraz pt. Plac Zwycięstwa 2 czerwca 1979, na podstawie dokumentalnego zdjęcia Chrisa Niedenthala

sobota, 1 czerwca 2024

Teraz wolę widoki. Krzysztof Klimek w Zachęcie.


Miałem jechać do Łodzi, szukałem pejzaży do malowania, ale daleko więc skręciłem i mijam szare miasteczko. To Radomsko. Zatrzymałem się, aby się rozejrzeć, ale pomimo upływu czasu nie dało się rozwiać pierwszego, przykrego wrażenia. Trafiłem na bardzo smutne miasteczko. Trudno to opisać, chodziłem w prawo i w lewo, i nic. Bezrefleksyjna szarość i pustka. Nie ma na czym oka zawiesić, wszystko takie pospolite i byle jakie. Dostrzegłem jednak ten most czy wiadukt na skarpie, wdrapałem się tam i spojrzałem w dół. No wreszcie, co za Perspektywa. Jest !

Temat fenomenalny, nie na jedno płótno, ale na jakiś cykl. Film można by nakręcić, albo lepiej, napisać jakąś powieść. Widzę jak z morza błota i bagien wydobywają się na powierzchnię a może raczej, nie dają się zatopić liczne zabudowania mieszkalne i przemysłowe. Stoję nad skrzyżowaniem, dwóch szarych ulic, których metaliczne brzegi gubią się brunatnej glinie podłoża, trudno to jednoznacznie określić. Są dwa zdecydowane kierunki, wstęgi chłodnego asfaltu, poprzetykane nierównościami, płytami chodnikowymi, równomiernie rozsianymi na przestrzeni, tworząc zakamuflowany parking. Nieliczne jasne auta stojące na nim niczym zabawki, podkreślają tylko surowość brunatnoszarej gleby. Dalej podłoże staje się jeszcze ciemniejsze, lecz wyraźnie ożywiane połaciami pięknych zieleni, raz głębokich ciemnych raz znów oliwkowych, jasnych. Dopiero taka wnikliwa obserwacja ujawnia bogactwo barw zapisanych w błocie prowincji. Wracam znów do budynków, zdecydowanie różniących się od reszty. O ile panorama mieni się głębokimi szarościami o naturalnej barwie o tyle elewacje pokracznych ruder i pawilonów pomalowano na krzykliwe lub rozbielone żółcie, błękity, a nawet seledyny. Gdzieniegdzie przebijała czerwień cegieł starszych budynków. Kubiki nierównomierne, dopasowane do siebie przypadkowo, jedyny porządek zaprowadza tu kierunek komunikacyjny, reszta pod względem architektury, wysokości, kształtu kompletnie przypadkowa i zarazem nieoczekiwanie śmieszna. To, co z bliska jest prozaiczne, w dalszej perspektywie wydaje się wesołym miasteczkiem, prowincjonalnym cyrkiem.

Jak można mieszkać w tak wąskiej kamienicy, szerokiej na długość ulicy, której grubość ledwie starcza na pojedynczy pokój, a tylna ściana, ścięta nagle pod kątem 90 stopni, nie ma nawet najmniejszego okienka. Jestem pewien, że w pokoiku tym słychać szum rur kanalizacyjnych nie gorzej niż turkot składów pociągowych, przetaczających się torowiskiem za oknem. Niemniej wszystko to zaprojektowane pojedynczo, lapidarnie i geometrycznie, z zachowaniem pewnych prawideł budowlanych, spełnia swoje funkcje. To już nawet nie jest neoplastycyzm Mondriana tak powszechny w Polsce XXI wieku, ale jakiś surrealizm neoplastyczny lewych projektów budowlanych, tworzonych na potrzeby chwili. Nawet sam mistrz Mondrian byłby zadziwiony, jak dalece można pójść w rozwiązaniach designerskich, z zachowaniem reżimu trzech barw podstawowych (błękitu, czerwieni, żółci), trzech nie — kolorów (czerni, bieli i szarości) i stosując proste podziały na prostokąty i kwadraty. Neoplastycyzm tonący w bagnie prowincjonalnego miasteczka. Przepiękna chwila.

Mondrianowska wiara w abstrakcję i postawa odrzucająca naturę na rzecz dzieł rąk ludzkich znajduje tu swój finał, przeżarta ostatecznie nie tylko przez naturę, ale dzieło rąk ludzkich właśnie, których właściciele do niej przecież przynależą.

Zafascynowany tym widokiem rozmyślając o wzajemnym oddziaływaniu na siebie abstrakcji i natury, nie dostrzegłem, prawie że ktoś się zbliża. Po skarpie wspinała się do mnie jakaś kobieta. Wreszcie ktoś żywy pomyślałem, poznam kogoś miejscowego, liczyłem po cichu na wymianę myśli, może nawet miłe słowa. Podeszła do mnie, kiedy stałem przy sztaludze, w trakcie malowania, sporo już było na płótnie powiedziane...

- Ma pan ogień ? Zapytała.
- Nie, nie palę.

Poszła w swoją stronę, kontynuując własne poszukiwania.



Skromny obrazek prawie sprzed 20 lat. Biorąc dosłownie tytuł wystawy, można by go uznać za jeden z pierwszych, inicjujących malarską kontrrewolucję Klimka od abstrakcji do malarstwa przedstawiającego. Nie jest to już obraz abstrakcyjny, ale jego kompozycja i sposób nakładania plam ich geometryczna wyrazistość wskazują na dawną manierę abstrakcyjną. Wnikliwy obserwator dostrzec może nawet jeszcze bardziej konkretne powinowactwo. Budowa i użyte elementy przypominają świat malarski Jerzego Nowosielskiego, profesora i mistrza krakowskiego malarza.

Płaskie, nasycone lekko rozedrganym kolorem plamy budują jak u Cezannea dominującą przestrzeń, elementem porządkującym są ciemne, zdecydowane kreski, podkreślające konstrukcję całości. Dopełnieniem tych drobiazgowych działań optycznych są niewielkie prostokąty wyraźnie działające inną barwą, która ożywia i buduje napięcie całości. Jednak główną ideą obrazu, wizji artystycznej jest niewątpliwie potężny kontrast pomiędzy bryłą miasta, podwórka zajmująca większość kadru a jakby wyciętą w środku przestrzenią powietrzną, niebem, błękitem, który dodaje tej abstrakcyjnej układance pozór witalności, prawdziwego życia, dosłowności realistycznego widzenia. Dzieląc poszczególne plamy na składowe, wewnątrz swoich dominant kolorystycznych, wydają się one niezwykle surowe i proste, wręcz elementarne. Dopiero po zderzeniu ich na płaszczyźnie płótna, kiedy różnica temperatur nabiera blasku, nie widzimy już surowych geometrycznych plam, ale naszym oczom ukazuje się przepiękna realistyczna studnia. To działanie symboliczne, przebijające płaszczyznę obrazu „w głąb”, zrywające z jednym z głównych dogmatów abstrakcji, płaszczyzną. Nie widzimy już układanki, kompozycji plastycznej o artystycznych ambicjach, ale zwykłe podwórko na ulicy Meiselsa, na którym Krzysztof Klimek miał swoja pierwszą krakowską pracownię. To tu dostrzegł pierwsze widoki w abstrakcji swojego XX wiecznego wykształcenia. Wbrew powszechnej manierze neoplastycznej zaryzykował inspirację bezpośrednio z natury. Czy miało to sens, odpowiedzmy sobie sami.

Marcin Kędzierski 2024

08.03 – 26.05.2024
Krzysztof Klimek. Teraz wolę widoki
Zachęta – Narodowa Galeria Sztuki

sobota, 20 stycznia 2024

Wizja Ezechiela - Jacek Malczewski w MAW


Do krytyków i malarzy.

Koniec starego roku i początek nowego sprzyja głębszej refleksji. Uświęceni duchowym błogosławieństwem Bożego Narodzenia, wyrwani z mozolnego kieratu codzienności, stajemy na chwilę, mamy szansę spojrzeć do tyłu, w przód, a nawet nieco wyżej ponad horyzontalną perspektywę. Nasuwają się wówczas niekiedy odwieczne pytania, jak choćby to zawarte w słynnym obrazie  Paula Gauguina " Skąd przyszliśmy? Kim jesteśmy? Dokąd idziemy? " Mnie do takiej refleksji zainspirowała doskonała i bardzo moim zdaniem aktualna dziś wystawa “Wizja Ezechiela” Jacka Malczewskiego w Muzeum Archidiecezji Warszawskiej. Obaj artyści, niemal rówieśnicy, zdają się być szczególnie predestynowani do głębokich poszukiwań duchowych. Zarówno mistyk z Paryża, szukający azylu na dalekiej Tahiti, jak i pochodzący z Radomia Malczewski, stawiający sobie bardzo wysokie wymagania artystyczne i filozoficzne, odnajdują źródło i sens życia w Piśmie Świętym, Objawieniu Kościoła Katolickiego. Gauguin, odwołując się do Księgi Rodzaju opisującej pochodzenie człowieka, podnosi pytania niejako w imieniu całej ludzkości. Polak zaś, z prowincji, korzystając de facto z tego samego źródła, sięga  dalej, aż do starotestamentalnej Księgi Ezechiela, znajdując w historii Izraela analogie do losów swojego narodu - Polski początku XX wieku. Ja śmiem twierdzić,  iż jest ona niezwykle aktualna, wręcz współczesna, co jak wierzę uda mi się wyjaśnić poniżej. Znamienne, że obaj wspaniali twórcy przełomu XIX i XX wieku zdecydowanie opowiedzieli się po stronie Pana Boga, Jego stawiając jako drogowskaz, punkt odniesienia w czasie burzliwych zawirowań, prawdziwej burzy i gwałtownych przewartościowań,  z jakimi mamy do czynienia i dziś.

Cykl Wizja Ezechiela Jacka Malczewskiego powstał w latach 1917–1920, i co zrozumiałe odwołuje się do walki o niepodległość Polski. Wybuch I wojny światowej obudził w artyście, podobnie jak w ogromnej części polskiego społeczeństwa, nadzieję na odzyskanie upragnionej wolności. Malarz w tym czasie nie tylko podzielał te nadzieje, więcej nawet, nawiązując do mesjanistycznej idei narodu wybranego, w której Polska po latach  niewoli pod zaborami odrodzi się i poprowadzi resztę świata ku zbawieniu jako duchowy przywódca ludzkości — Mesjasz, podejmuje prawdziwie romantyczną postawę. Proroctwo Ezechiela, obok Polonii i zwycięskiej Nike, zdominowały odtąd krajobraz duchowy malarza z Radomia, wchodząc do kanonu sztuki polskiej jako głos swojego pokolenia. Warto zauważyć, iż atmosfera rodzinnego domu Malczewskich, w którym głęboka wiara i pobożność stanowiły istotne elementy życia codziennego, dobrze przygotowały twórcę do tej misji. Obok niezwykle religijnej matki niebagatelny wpływ miała też jego ciotka, świecka mistyczka i wizjonerka Wanda Malczewska, hojnie wspierająca edukację plastyczną bratanka.

Malczewski widocznie zainspirowany, tworzy nie jedną, ale kilka prób przedstawienia Wizji Ezechiela w nowym, współczesnym dla Polski przesłaniu. Tytułowym bohaterem kompozycji jest Ezechiel, jeden z czterech „proroków większych” Starego Testamentu. Przedstawiony jako mężczyzna w sile wieku, o wyrazistych rysach znamionujących prorockie uniesienie, z wyraźną kopułą czaszki, która uformowana z rzeźbiarskim patosem sugeruje siłę charakteru i wyjątkowość postaci. Kształtem swym nawiązuje do morza czaszek wypełniających szczelnie tło obrazów. Za plecami mężczyzny widzimy Chrystusa, jakby splecionego z nim, w bliskości, raz wyraźnego w kształtach, na innym zaś obrazie efemerycznego, zamglonego, wpisanego w trójkąt niczym sen. Chrystus dotyka głowy, rąk Ezechiela,  naznacza go niejako Swą Mocą, błogosławiąc przyszłego artystę. Zwróćmy uwagę na ten gest dłoni malarza, namaszczonych bezpośrednio przez Chrystusa.
Owe dłonie, tak jak ciało chrześcijanina, stają się przestrzenią Ducha Świętego, narzędziem ewangelizacji, modlitwy, czynienia dobra. To symbol nowego człowieka, twórcy, proroka. Tło tej kompozycji figuralnej stanowi morze szkieletów i ludzkich czaszek , otchłań budząca przerażenie, zamknięta siwym pasem nieba.

Biblijny Ezechiel w swoim proroctwie opowiada o porzuceniu przez Izraelitów swojej religii i podjęciu przez nich bałwochwalczego kultu słońca, kananejskiej bogini Astarte oraz zwierzętom. W Księdze Bóg najpierw powołuje Ezechiela na proroka,  potępia niewierność Jerozolimy i ludu judzkiego zapowiada straszliwą karę, klęski i głód, wreszcie składa obietnice dotyczące odrodzenia narodu po upadku królestwa Judy.W trzeciej wizji opisane jest proroctwo dotyczące wskrzeszenia zmarłych podczas Sądu Ostatecznego.

Ci, którzy pozostaną przy życiu, będą pamiętali o Mnie pośród obcych narodów, dokąd zostaną uprowadzeni. Gdy zetrę ich serce wiarołomne, które Mnie opuściło, i oczy ich nierządne, rozglądające się za bożkami, wtedy będą żywili odrazę do samych siebie z powodu złości, które popełnili wszystkimi swoimi obrzydliwościami. (Ez 6,9)

A zatem Bóg ukazuje naturę grzechu Izraelitów, którym było bałwochwalstwo oraz pycha. Zapowiada karę, ale też nowe przymierze dla tych, którzy się nawrócą. Postawmy pytanie, na ile ta wizja jest aktualna dziś, sto lat później, w nowych jakby się zdawać mogło okolicznościach. Otóż stawiam tezę, że okoliczności niewiele różnią się do tych opisanych przez Malczewskiego, zmienił się jedynie wektor. W roku 1919 odzyskiwaliśmy niepodległość kończąc okres niewoli, obawiam się, że dziś jest ona ponownie zagrożona. O ile pokolenie Malczewskiego po nocy zaborów, katastrofie nieudanych powstań widziało już realną jutrzenkę wolności, o tyle nasza dzisiejsza perspektywa przypomina raczej przykre przebudzenie w więzieniu po beztroskim śnie. Świat nie jawi się w tak różowych barwach, jak  zapewniali nas przywódcy, zapowiadający świetlaną przyszłość w systemie zachodniej demokracji. Tak zwany wolny świat, który zdawał się rajem utraconym za czasów komuny, dziś okazuje się niewolą bardziej nawet perfidną, a zagrożenia opisane w Księdze Ezechiela sprzed tysięcy lat nabierają dopiero fatalnej dosłowności.

1 Pan skierował do mnie te słowa:

2 «Synu człowieczy, powiedz władcy Tyru: Tak mówi Pan Bóg:
Ponieważ serce twoje stało się wyniosłe,
powiedziałeś: "Ja jestem Bogiem1, ja zasiadam na Boskiej stolicy,
w sercu mórz" - a przecież ty jesteś tylko człowiekiem a nie Bogiem,
i rozum swój chciałeś mieć równy rozumowi Bożemu.
3 Oto jesteś mędrszy od Danela,
żadna tajemnica nie jest ukryta przed tobą.
4 Dzięki swej przezorności i sprytowi
zdobyłeś sobie majątek,
a nagromadziłeś złota i srebra w swoich skarbcach.
5 Dzięki swojej wielkiej przezorności, dzięki swoim zdolnościom kupieckim,
pomnożyłeś swoje majętności
i serce twoje stało się wyniosłe z powodu twego majątku.
6 Dlatego tak mówi Pan Bóg:
Ponieważ rozum swój chciałeś mieć równy
rozumowi Bożemu,
7 oto dlatego sprowadzam na ciebie
cudzoziemców - najsroższych spośród narodów.
Oni dobędą mieczy przeciwko urokowi twojej mądrości i zbezczeszczą twój blask.
8 Zepchną cię do dołu, i umrzesz
śmiercią nagłą
w sercu mórz.
9 Czy będziesz jeszcze mówił:
"Ja jestem Bogiem" -
w obliczu swoich oprawców.
Przecież będziesz tylko człowiekiem, a nie Bogiem
w ręku tego, który cię będzie zabijał.
10 Umrzesz śmiercią nieobrzezanych
z ręki cudzoziemców,
ponieważ Ja to postanowiłem» - wyrocznia Pana Boga.
 
Przechodząc do opisu współczesności, którą już zapowiadała sama ekspozycja w MAW. Pod koniec prezentacji Malczewskiego zauważyłem ciekawy obraz pt. Córka Julia we wnętrzu z 1923 roku. Sposób obrazowania, uchylone solidne drzwi odsłaniające ciemny przedpokój z postacią bohaterki, która staje się wobec otoczenia niejako drugoplanowa, nasunął mi intuicyjne skojarzenie z malarstwem współczesnego twórcy Jacka Korolkiewicza. Zgaduję, że w młodości postać Jacka Malczewskiego była dla niego i dla wielu innych żyjących malarzy potężną inspiracją. Tylko oglądając dzisiejsze ich przesłania widać jednoznacznie, że nie tylko zagubili ślad Mistrza, ale stają w kole po przeciwnej stronie. Jezus i jego nauka stały się dla niejednego szyderstwem, okazją do kpin, a na pewno zaś nie inspiracją. Ci wszyscy ludzi kultury, tak oczadziali  swoją wolnością,  zagubili kompletnie wiarę swoich rodziców promując dziś w publicznych placówkach dzieła dosłownie heretyckie i satanistyczne. Norweski antymodernista, szydzący z Chrystusa, traktujący ludzkie ciało - przybytek Ducha Świętego, jak worek z fekaliami. Nawet w samym MAW, galerii pod auspicjami Episkopatu, nieustającą gwiazdą pozostaje kolekcja innego, tym razem polskiego bluźniercy, malującego owadzią wersję misterium paschalnego. Dwaj pierwsi dyrektorzy MAW, kapłani katoliccy w mrocznej tematyce, rodem z koszmarów sennych widzieli wartość nazwaną dotknięciem tajemnicy śmierci. Czy aby na pewno jest to ta sama tajemnica, którą objawił nam Bóg, a na Krzyżu ofiarował sam Pan Jezus? U Beksińskiego na krzyżu wiszą potworki, jakieś zdechłe owady, jest też i naga kobieta. Nawet Matka z drewnianą kołyską w niebieskim płaszczu (Błękit Maryjny?) przypomina suchotnicę  nadaremnie piastującą swoje dziecko. Z wyżyn intelektualnych rozważań trudno dostrzec, iż te obserwacje nie zawsze  są czytelne i zrozumiałe dla tysięcy prostych dusz, a pielęgnowanie przestrzeni tajemnicy śmierci nie poprowadzi do Tego, który godzien jest szacunku i Jego Matki, ale do kogoś zupełnie innego, pod którego wpływem malował prawdopodobnie nieszczęsny mistrz warsztatu z Sanoka. Krzysztof Karoń, wspaniały demaskator antykultury podkreślał, iż warsztat nie jest jedynym i najważniejszym kryterium. Mogą być bowiem dzieła dopracowane, nawet przenikliwe intelektualnie, ale zła sztuka może zabijać. Naszym powołaniem jest przybliżać postać prawdziwą, Pana Jezusa żyjącego i zmartwychwstałego, który zgładził na krzyżu nasze grzechy. Karoń napominał, że to jaki wektor przyjmujemy jest decydujący, to droga Chrystusa, wiara katolicka stoi u podstaw naszej kultury, naszego świata i tylko ona ma sens.

Malczewski często przedstawiał na obrazach małe dzieci, będące wyrazicielami jego własnych przeżyć i nastrojów. Na jednym z nich, anioły ze zdziwieniem przyglądają się chłopcom, którzy nie mogąc poradzić sobie z ciężarem misji jaką postawił przed nimi Bóg odwracają wzrok. Tymi dziećmi jesteśmy my, niedojrzali synowie i córki Kościoła Katolickiego. A Maryja z małym Jezusem na rękach zdaje się przemawiać łagodnie lecz bardzo dobitnie, tak jak choćby w przekazach dzieci z Fatimy.

W obecnej sytuacji Polski, orędzie fatimskie staje się szczególnie aktualne. W pierwszej części Matka Boża ukazała dzieciom przerażającą wizję piekła, albowiem człowiek, który odrzuca Boga skazuje się na potępienie. W drugiej części tajemnicy otrzymaliśmy najskuteczniejszy przed piekłem ratunek - głęboka wiara, której możemy się najlepiej nauczyć przez poświęcenie się Niepokalanemu Sercu Maryi. Trzecia część tajemnicy mówi o historycznych konsekwencjach kryzysu wiary i moralności, a więc o tym, jakie mogą być skutki odrzucenia fatimskiego orędzia. Ponieważ wezwanie do pokuty i nawrócenia zawarte w orędziu nie zostało przyjęte tak, jak być powinno, doświadczamy tego skutków. Siostra Łucja, jedyny żyjący świadek objawień, tak pisała w liście do Ojca Świętego: „A chociaż nie oglądamy jeszcze całkowitego wypełnienia się ostatniej części tego proroctwa, widzimy, że stopniowo zbliżamy się do niego wielkimi krokami. Nastąpi ono, jeżeli nie zawrócimy z drogi grzechu, nienawiści, zemsty, niesprawiedliwości, łamania praw człowieka, niemoralności, przemocy itd. I nie mówmy, że to Bóg tak nas karze; przeciwnie, to ludzie sami ściągają na siebie karę. Bóg przestrzega nas cierpliwie i wzywa do powrotu na dobrą drogę, szanując wolność, jaką nam podarował; dlatego to ludzie ponoszą odpowiedzialność”.

Zaufajmy Jezusowi i Maryi, odnówmy przymierze z Panem Bogiem, który namaszcza nas do drogi dzieci Bożych, którym świat jest równie obcy jak szatańskie wizje ludzi opętanych przez siły zła. To jest od zagłady jedyny ratunek

Marcin Kędzierski





wtorek, 31 października 2023

Przyjaciółka Wszystkich Świętych.

 



Pamięci Wandy Półtawskiej 1921-2023

Zmarła Wanda Półtawska, polska lekarka, harcerka, doktor nauk medycznych, wykładowca Papieskiej Akademii Teologicznej. W czasie wojny działała w ruchu oporu i uczestniczyła w tajnym nauczaniu. Aresztowana przez gestapo, torturowana, więziona w obozie koncentracyjnym w Ravensbrück, gdzie niemieccy lekarze poddawali Ją eksperymentom pseudomedycznym. To wtedy, w skrajnych warunkach wojny, formowała się w niej postawa obrony życia i uzdrowienia etosu powołania lekarskiego, który ulegał eugenicznej rewolucji. Wanda Półtawska jest kobietą, która całe życie poświęciła walce o Świętość Życia z cywilizacją śmierci.

Na początku lat 50. XX w. Wanda Półtawska poznała młodego księdza Karola Wojtyłę, któremu po powrocie z Rzymu Kardynała Sapieha powierzył duszpasterstwo lekarzy i studentów medycyny. Ich pierwsze spotkanie zaowocowało nie tylko przyjaźnią, ale tez wspólną pasją duchowej współpracy przy promowaniu czystości przedmałżeńskiej i małżeńskiej, w całej głębi i pięknie tego sakramentu. Mówiła z mocą do młodych, że start w małżeństwo z grzechu śmiertelnego pozbawia je asysty Ducha Świętego, Jego pomocy i ochrony. Uczyła młodych, nierzadko poranionych ludzi, iż człowiek wolny to ten, który wie po co żyje, dlaczego żyje i ku czemu zdąża, nie zaś ten, który robi co mu się podoba. Mamy, jako istoty ludzkie ledwie zadatek silnej woli, którą trzeba cierpliwie i stale rozwijać, ćwiczyć i kształtować - to zaś formuje charakter.

Bóg chciał jeszcze bardziej umocnić tę znajomość i posłużył dramatycznym doświadczeniem dla podkreślenia swojej Obecności w ich życiu. Kiedy w 1962 roku wykryto u Wandy Półtawskiej nowotwór, nawet nie wiedziała o istnieniu zakonnika o imieniu Pio. A to właśnie On, na prośbę Karola Wojtyły wymodlił cud jej uzdrowienia. Badanie tuż przed operacją wykazało, że po raku pozostał tylko delikatny ślad. Operacja była niepotrzebna. Ona sama jako lekarz nawet nie myślała o tym wydarzeniu w kategorii nadprzyrodzonej, dopiero wizyta u słynnego dziś zakonnika w San Giovanni Rotondo utwierdziła ją w tym przekonaniu.


Przyjaźń Jana Pawła II i Wandy Półtawskiej przetrwała do końca życia, oboje wspierali się w chorobie, On prawdziwie troszczył się o swoją siostrę, jak ją nazywał, nie tylko duchowo. Ona zaś nie pozostawała dłużna, towarzysząc przyjacielowi również w chwili śmierci.

Przyjaciółka Jana Pawła II kontynuowała Jego nauczanie. On niezłomnie walczył o szacunek dla życia, każdego życia, zwłaszcza najsłabszego. Wanda Półtawska głosiła z mocą, iż natura ludzka jest nośnikiem przyrodzonej godności, to zaś jest wynikiem stworzenia człowieka na podobieństwo Boże. Aborcja bez wątpienia to największy grzech współczesności, a walka o każde niewinne życie koniecznym warunkiem zachowania tego Bożego śladu w człowieku, a ostatecznie - przetrwania ludzkości. Nie powstanie dobro na trupie dziecka abortowanego. O tym mówiła do końca Dr Wanda Półtawska, zgłaszając stanowczy sprzeciw wobec wykorzystywania zamordowanych dzieci w przemyśle farmaceutycznym, bestialstwie autoryzowanym dziś powszechnie przez miliony. W 2021 roku podpisała Apel kobiet z całego świata w sprawie nieetycznych szczepionek, apelując o ich bojkot. A chyba wszystkie szczepionki przeciw Covid-19 zostały wyprodukowane przy wykorzystaniu linii komórkowych pozyskanych z ciał abortowanych dzieci lub choćby testowane przy ich użyciu. Choćby przy tworzeniu szczepionek Pfitzera, Astra Zeneki, korzystano z klonów komórek nerki dziecka, naszego rówieśnika, zamordowanego w latach 70 XX wieku.

Na koniec refleksja, fragment apelu kobiet z 2021 r. Około jedna na pięć ciąż na świecie kończy się aborcją; szacuje się, że rocznie dokonuje się 40-50 milionów aborcji. Od czasu, gdy biznes aborcyjny rozwinął się na dobre, aż 2,5 miliarda nienarodzonych dzieci zostało zabitych w łonach swych matek. Zastanówmy się przez chwilę nad tą liczbą i spróbujmy zgłębić tę niezgłębioną otchłań.

„Naród, który zabija swoje dzieci, nie ma przyszłości”.

MK, JJS

niedziela, 27 sierpnia 2023

Obserwacje Mistrza z Lübben. O malarstwie Sebastiana Franzka

„Kiedy noc jest najciemniejsza, świt jest najbliższy” (Ton Steine Scherben)

Sebastian Franzka to ciekawy malarz. Warto, choć na chwilę spojrzeć na jego rysunki, żeby przekonać się o tym, że sztuka lubi ludzi pokornych i bystrych, którzy samotnie podejmują się wypracowania swojego stylu, i nie ulegają owczemu pędowi, poprawności artystycznej, byle jakości współczesnych trendów. Sebastian to na pierwszy rzut oka surrealista. Zwróciłem na niego uwagę pomimo iż nigdy nie przepadałem za tą formą wypowiedzi artystycznej. Nudziły mnie udziwnione światy, wydumane przestrzenie wraz ze swoimi odrealnionymi postaciami. Preferowałem zawsze nadrealizm, ale ten dostrzegany w codzienności, trudniej dostrzegalny, wymagający bacznej obserwacji i chociażby poprawnej znajomości zasad, jakimi posługuje się nasz mózg i dusza, analizując przekaz ze świata, tego i jak ufam wyższego. W tym wypadku jednak od razu dostrzegłem pewien autentyczny realizm dostrzegalny w tych obrazach. Po głębszej analizie twórczości Franzka wiem już, że świat ten, i jego badanie jest właśnie materią jego pracy. Nie ucieka jako malarz w przestrzeń umowną, szablonową, nawet tylko symboliczną, lub na siłę zdeformowaną, pozornie ekspresyjną. Widać z tych rysunkach wyraźnie, że przedmiotem badań, tematem do analizy i syntezy artystycznej jest konkretna rzeczywistość, świat najbliższy, otoczenie Mistrza z Lübben. Świat ten jest co ciekawe, niezwykle aktualny i uniwersalny z punktu widzenia nie tylko prowincji niemieckiej, ale myślę ze całej Europy a nawet innych kontynentów. Wzorem wielu niemieckich czy niderlandzkich malarzy, Franzka używa postaci i przestrzeni, które mu zesłał Bóg, działa i realizuje się w ramach zadanego mu tematu Życia, nie wypożycza modnych i preferowanych tematów, których oczekuje świat zdeprawowany przez bliżej nieokreśloną elitę pazernych ślepców. Pazerność zwykle zawęża horyzonty, i prowadzi do krótkowzroczności. Doświadczają tego codziennie luminarze kultury pod każdą szerokością geograficzną, wszędzie podobnie to wygląda i jest tak samo jałowe.

A co mamy u Franzka ? Ten młody jeszcze chłopak, tatuś i mąż, mieszka i pracuje w niewielkiej mieścinie na Łużycach. Już sam domek, w którym mieszka jest swoistym cudem natury, zbudowany skromnie, ale bardzo przemyślnie, z całkiem sporą przestrzenią na pracownię i warsztat w najprawdziwszym ogrodzie, którego kolorytu nie jesteśmy w stanie tu opisać. Do tego potrzeba, chociażby obrazów i wyobraźni artysty z małego miasteczka, o zacięciu botanika, naukowca, rzemieślnika, alchemika i psychologa w jednym. Na pewno pominąłem wiele, nieświadom złożoności zagadnienia tej twórczości. Wchodząc z tej pięknej przestrzeni pracowni do ogrodu wyobraźni Sebastiana, napotykamy swojskie przedmioty, niby opuszczone niby używane jeszcze, zardzewiałe wanny, wózki, naczynia, zabawki, narzędzia stolarskie, studnie i inne stare rupiecie o secesyjnych często kształtach, wszystko to cudownie rozdysponowane w zaroślach, gdzie pod warstwą zieleni czai się świat drobnej fauny. Każdy taki motyw jest pretekstem do podróży artystycznej, intelektualnej i duchowej dla Sebastiana. Czasem to jest refleksja dotycząca ludzkiego życia, filozoficzna notatka dostrzeżona we własnych doświadczeniach, w codziennym życiu. Może to być czyjaś myśl, cytat znany z kultury powszechnej, skonfrontowany z własnymi obserwacjami. Ten mikroświat własnego domu i ogródka to swoiste laboratorium, lustro, w którym odbijają się niczym obłoki, uniwersalne powidoki świata duchowego, który niezmiennie panuje nad nami i rozgrywa wciąż własną grę, w której uczestniczymy. Zanurzeni w podobnych problemach, schematach, mirażach, zagrożeniach, łatwo dostrzeżemy w sztuce Franzka swoje doświadczenia. Uniwersalność dostrzeżona w prowincjonalizmie jest wartością, prowincjonalizm zauważony w Uniwersum tym bardziej. I na to drugie potrzeba dodatkowo poza bystrością również odwagi i niezależności. Są rzeczy i zjawiska, tendencje, które szczególnie w ostatnich latach nasilają się i w różnych częściach świata w podobnej skali. Ciekawe, że pojawiło się wiele fobii, bardziej i mniej realnych zagrożeń, i są one podobnie dostrzegane w różnych częściach świata. Badanie takich fluktuacji wchodzi w zakres wrażliwości malarza z Niemiec. I jak się wydaje, nie jest to jego szczególną ambicją śledzenie tych zmian, ale raczej nie daje się ich ominąć w jego trzeźwej obserwacji. Jako obserwator doskonale odnajduje się w świecie duchowym, jest swoistym reporterem ludzkich myśli, uczuć, serc. Niczym promieniami Roentgena, prześwietla duchowość XXI w. W jego obrazach można się czasem przeglądać jak w lustrze, krzywym zwierciadle psychoanalityka. Obawiam się, że diagnozy, które stawia, są niebezpiecznie aktualne i będą w najbliższej przyszłości niezwykle realne. Sebastian pomimo swojej natury naukowca ma duszę domatora i lgnie do sielankowej, bezpiecznej przystani, jaką jest własny dom, rodzina. Jeżeli dostrzega gdzieś potworki współczesności, poubierane w sztuczne sarkastyczne maski, to widzi w nich intruzów, którzy przyszli spoza sielankowego świata, który udało mu się stworzyć w wyobraźni i w rzeczywistości swojego życia, które dostał od Boga Ojca. A jeśli nawet do końca tego nie dostrzega, to jestem dziwnie spokojny, że On poprowadzi swego syna, działając na jego intuicję realisty. Nadprzyrodzoną drogą.



Tekst: Marcin Kędzierski.




piątek, 23 czerwca 2023

Tomaszów-pożegnanie Krzysztofa Karonia


Poznaliśmy się nieprzypadkowo. Rok 2014 był w moim życiu momentem granicznym, osobistym protorenesansem na wzór tego XIII wiecznego, czasem odnowy duchowej, wyjścia z zapaści intelektualnej i artystycznej, widomą łaską od Boga. Właśnie wróciłem z moim synem, z pielgrzymki szkolnej śladami św. Franciszka, zafascynowany pięknem i ciszą franciszkańskich sanktuariów, przestrzenią gdzie zachował się do dziś średniowieczny świat pełen światła i pokory. Wykute w skale, w cudownej przyrodzie, sanktuaria, gdzie do zachwytu nad Bożym Pięknem wystarczył fresk namalowany na skale, kamienny ołtarzyk z drewnianym Krzyżem i cisza pełna Łaski. Łaski, która napełniła mnie radością i jasnym światłem, które wprost wskazywało na Źródło. Po powrocie też natychmiast dostrzegłem płytkość, małość i pretensjonalność współczesnego życia, którym żyłem. Do którego byłem przyzwyczajony od tylu lat. I na ten stan dobry Bóg podesłał mi nauczyciela, dziś wiem, że nawet profesora, człowieka, który do cudownie odzyskanej wiary miał mi do zaoferowania bezcenny skarb podbudowy intelektualnej, racjonalnego oglądu współczesności. Wcześniej żyłem przekonany o tym, że świat jest workiem bez dna, pełnym różnorodnych wartości, z którego dobieramy, co uznamy za przydatne, tworząc kolejne wartości. Większość z nich naiwnie przyjmowałem za uprawnione, uświęcone autorytetem ludzi wyżej wykształconych, ważniejszych. W ogromnym stopniu dotyczyło to na przykład historii sztuki, dziedziny życia, która była dla mojego zawodu artystycznego szczególnie ważna. Przyjmowałem hierarchię i styl życia tego świata. Pojawiały się czasem wątpliwości, które cierpliwie tolerowałem, budując w swojej głowie konglomerat bez właściwości. Dopiero fenomen franciszkańskiego świata poznany na pielgrzymce oraz osoba Krzyśka, który wniósł zaraz potem uporządkowaną i przemyślaną, własną pracę intelektualną-postawił mnie na nogi. Uświadomił, że wszystko ma swój wektor, kierunek, o tym, że jest góra i dół. Światło i ciemność. I że wszystko jest zorientowane wobec Boga, Jemu podległe lub w opozycji. I chociaż diagnoza była bolesna, uświadomiłem sobie, na jakim jesteśmy marginesie i że świat jest w przeważającej części zdemoralizowany i wrogi, odetchnąłem wreszcie świeżym powietrzem. Wiedziałem wreszcie, na czym stoję. A mapę tego Świata, drobiazgowo i rzetelnie usystematyzował Krzysztof, tworząc od wielu lat własną syntezę Historii kultury, badając na własną rękę tropy poznane kiedyś na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. To tam na Wykładach słynnego profesora, pisarza i architekta, Waldemara Łysiaka zaczynał swoją przygodę ze Sztuką. Karoń był typem indywidualisty, eksperymentatora. Nie ufał zastanym hierarchiom, obiegowym opiniom, nawet uświęconym przez wszystkich autorytetom. Nie. On musiał wszystko zrobić sam, na własny rachunek i najpierw dla Siebie samego czytał całą historię sztuki na nowo, od kolebki prehistorii, epoka po epoce, zgłębiając artefakty, ich socjologiczne i historyczne uwarunkowania, liczne świadectwa, tropy. Nie pomijał najtrudniejszych. Był na tyle uczciwy, że właśnie to, co go najbardziej irytowało, a co z biegiem czasu, szczególnie w nowożytności i współczesności objawiało się jako naznaczone znamieniem destrukcji, analizował najgłębiej, wchodził i poznawał do cna. Tak było, kiedy przychodził do Krytyki Politycznej, dopieszczanego finansowo przez wszystkich polityków sztabu młodzieży lewicowej, gdzie czytał i kupował wszystkie pachnące jeszcze farbą drukarską wydawnictwa wywrotowe dawnych i najbardziej współczesnych wolnościowców. Witany zawsze z otwartymi rękami, jak swój, zachwycał oczytaniem, znajomością tematu, po czym na koniec szczerze zaznaczał, że nie jest ich sympatykiem, ale najzagorzalszym przeciwnikiem ideowym. I to nie on był tego konfliktu zarzewiem. Jako miłośnik i znawca kultury, piękna obecnego w jak sam mówił, całej przestrzeni działalności człowieka od kilku dziesięciu tysięcy lat, zachwycał się równie szczerze mistycznym i technologicznym mistrzostwem fresków paleolitycznej świątyni Lascaux co równie niedościgłym dziś wykonawczo i niepojętym duchowo fenomenem gotyckich katedr, gdzie mrok dzień po dniu z równym mistrzostwem od lat rozświetla Boża Łaska symbolicznie obecna w promieniach światła przenikającego najpiękniejsze okna i witraże. I to dlatego, zachwycony blaskiem i ogromem piękna stworzonego przez ludzi z Bożej inspiracji i nadania, był zbulwersowany łatwością, z jaką dziś niszczy się ten niezmierzony dorobek banalnymi gestami ludzi bez wyobraźni, analfabetów, pełnych pychy i lenistwa.

Uświadomił sobie po wielu latach własnych dociekań i badań , że przełom XIX i XX wieku to okres, kiedy do wspaniałej i logicznej historii sztuki wkradł się nurt, który chce doprowadzić do destrukcji i unieważnienia tego, co powstawało przez setki tysięcy lat. Karoń zaczął zgłębiać to zagadnienie, szukał przyczyn. Postawił tezę o zdominowaniu naszej rzeczywistości duchowej, kultury przez barbarię, która świadomie chce zniszczyć dorobek tysięcy lat, pokoleń. Współczesność objawiła się pod znakiem antykultury i ten proceder, ta ideologia właściwie stała się dla Karonia wyzwaniem, sięgnął do źródeł współczesności, które odnalazł w agresywnym marksizmie, polityce. Ta diagnoza jest oczywiście doraźna i na pewno można ją pogłębić, badając rzeczywistość na poziomie jeszcze istotniejszym, duchowym. W prywatnych rozmowach Krzysztof nawiązywał na przykład do diagnozy Stanisława Ignacego Witkiewicza, który zapowiadał na początku XX w. perspektywę szybkiego staczania się i upadku całej naszej cywilizacji. Zaczyn tego upadku sytuował jeszcze w demokracji greckiej, chociaż doceniał bezcenny dorobek filozofów tamtej epoki. Witkiewicz uważał, że prawdziwa sztuka od swojego zarania była ściśle związana z religią, stanowiła jej dopełnienie. Bez religii traci ona wartość, karleje. I tę diagnozę dokumentował za pomocą prostych analiz i porównań Karoń, szczegółowo wskazując na metody i socjologiczne sztuczki, które dziś mylnie nazwano Sztuką Współczesną. Demaskował na przykład całe pokolenie twórców uczniów Josepha Beuysa, propagatora tzw. demokratyzacji sztuki. Beuys, sam obdarzony pewnymi zdolnościami, zdefiniował absurdalną pozornie tezę o tym, że każdy może być artystą bez względu na umiejętności. Co ciekawe, preferował tych kandydatów, którzy byli ewidentnie pozbawieni uzdolnień w tym kierunku. Karoń zauważył, że właśnie ta metoda doboru przyszłej elity artystycznej skazywała przyszłych kreatorów do podległości wobec swojego promotora, i wszystkich, którzy dzierżyli zarząd nad kulturą. Sztuka stała się w XX wieku domeną propagandy politycznej, a artysta niewolnikiem mocodawców, pozbawionym własnych atutów , umiejętności. Ludzi, którzy podobnie oceniali dorobek współczesnych mistrzów, było wielu, ale myślę, że nikt tak sugestywnie i z charyzmą nie przedstawiał tych zależności , nie było wielu, którzy podjęliby się tak wnikliwej i szczegółowej analizy współczesnej sztuki z takim sukcesem. Jego strona stanowi dziś nieocenione źródło nie tylko dla historyków, artystów, socjologów, ale dla każdego, kto chciałby zorientować się, w czym rzecz, doświadczając nieustannie zażenowania wobec współczesnej mizerii artystycznej , oraz nachalnej propagandy w każdej już praktycznie dziedzinie życia, opanowanej przez współczesnych inżynierów dusz. . 

http://www.historiasztuki.com.pl/index-kultura.php

Fenomen życia i działalności Krzysztofa Karonia pozostaje do odkrycia, ci, którzy go poznali pozostali pod ogromnym wrażeniem i z szacunkiem dla jego odwagi i błyskotliwości, wiedzy, niezapomnianej charyzmy wreszcie. Jego wystąpienia poprzedzone wieloletnią intelektualną pracą w zaciszu swojej pustelni, na ostatnim piętrze starej kamienicy na osiedlu Za Żelazna Bramą, były czymś zachwycającym, emanowały świeżością i ekspresją. Ba, były kubłem zimnej, źródlanej wody na zaczadzone smogiem współczesności głowy, zabłocone i oplute twarze ludzi zmęczonych, zrezygnowanych. Były tlenem, światłem, łaską od Boga. Ks. Tadeusz Guz powiedział po jego śmierci, że Karoń był właśnie fenomenem, gwiazdą, która pojawiła się i rozbłysła z niezwykłą siłą na kilka dosłownie lat. Tak jakby Bóg przygotowywał go w ciszy całe życie do misji, która miała objawić się pod jego koniec z niespotykaną mocą.

Wykształcony na Warszawskiej Architekturze, rozkochany w prawdziwej sztuce, pasjonat nie tylko średniowiecznego gotyku, prehistorii, ale również ceniący modernizm, Edwarda Hoppera i wielu innych współczesnych twórców, dla których liczyły się wartości artystyczne. Miał wgląd i talent, aby analizować twórczość najwartościowszych twórców współczesności, o czym świadczy na przykład przenikliwa recenzja malarstwa Andrzeja Wróblewskiego, którego nazwał malarzem Żołnierzy Wyklętych.

Kiedy usłyszałem o śmierci Krzysztofa, wiedziałem, że na pewno muszę pojechać na jego pogrzeb, chociaż miałem i do tej pory mam wiele jeszcze zaległych spraw, niedokończonych pilnych obowiązków. Wiedziałem, że to wszystko niknie wobec faktu utraty bliskiego człowieka i profesora, jednego z nielicznych autorytetów. Pamiętam ten dzień, 27 kwietnia 2023 r. Tak się składa, że od miesiąca, każdego dnia o innej, kolejnej godzinie odmawiałem Zegar Męki Pańskiej, rozważania Drogi Krzyżowej wg Luizy Piccarrety. W dniu pogrzebu Krzysztofa, kiedy wstałem rano i poszedłem na przystanek, była godzina 8.00 i zaczął się mój czas rozważań przewidziany na ten dzień. Przez godzinę w drodze na dworzec i już na samym dworcu zanurzyłem się w rozważaniu śmierci Jezusa na Golgocie. Był to, jak się okazało ostatni dzień wieńczący moją 24-dniową medytację. Ledwie skończyłem i podniosłem głowę, podjechał natychmiast autokar, który zawiózł mnie prosto do Tomaszowa Mazowieckiego na Mszę Pogrzebową. I tam już w przestronnym kościele przed samym Chrystusem, w obecności dwóch wspaniałych akolitów i patronów Św. Jadwigi, Króla Polski oraz Św. Maksymiliana Marii Kolbego, który (dziś to widzę) najpełniej wyrażał wartości, o które walczył Krzysztof, zrozumiałem, jak był dla Nich ważny. Ich dwoje asystowało jemu w ostatniej drodze najbliżej. Św. Jadwiga, Król Polski, która jako pierwsza poprosiła Maryję o duchową adopcję dla naszego kraju, i franciszkański męczennik, który powierzył Jej całe swoje dzieło życia.

***

Warto było pojechać do Tomaszowa Mazowieckiego małego miasteczka, nie tylko, żeby zobaczyć tych wszystkich ludzi którzy przybyli z różnych stron dla Krzysztofa. Warto było zobaczyć inny świat, skromniejszy i poważniejszy od całej naszej dumnej współczesności. Dopiero tu, na miejscu, dostrzegłem skalę kontrastu pomiędzy zdegenerowanym światem ponowoczesnej aglomeracji a niedostatkiem i skromnością prowincjonalnego miasteczka. To z tego środowiska pochodzi i tu się wychował Karoń, człowiek, który nie tylko zrozumiał najbardziej zawiłe konstrukcje kulturowe i socjologiczne, ale przede wszystkim miał odwagę powiedzieć głośno, że król jest nagi. Postawić pytania, na które nikomu kto „coś znaczy” nie opłaca się odpowiadać. Warto było pojechać tam zawsze, o czym zaświadcza inny wspaniały artysta związany z tym miejscem, poeta Julian Tuwim. Posłuchajcie sami...





Polecamy ...

Z głową w chmurach

Był ubrany w swe wojskowe angielskie ubranie, zapięte agrafką pod szyją, ułożony starannie, uczesany, nawet kanty spodni były wyrównane. ...