niedziela, 9 czerwca 2024

Niech zstąpi Duch Twój


2 czerwca 1979 r. rozpoczęła się pierwsza pielgrzymka papieża Jana Pawła II w Polsce. Kazimierz Brandys *, który notował później w „Miesiącach”: „Idąc, napotykałem coraz więcej znajomych z widzenia, których nazwisk nie mogłem sobie odtworzyć, i dopiero po jakimś czasie pojąłem, że to nie znajomi, tylko po prostu ludzie o wyglądzie dawnej inteligencji, ci, którzy na co dzień giną w masie, których nie widać. Więc jeszcze są, wylegli całymi rodzinami. Tego wieczoru na Świętojańskiej, na Krakowskim, na placu Saskim ludzie przyszli obejrzeć miejsca, które zobaczy Papież. I obejrzeli siebie. (...) Sam fakt równoczesnego przybycia tysięcy ludzi bez wezwania już był mocno zastanawiający. Na ulicach nie było widać pijanych. Brakowało nawet milicjantów. Całą władzę nad miastem przejął Kościół. Na placu Zwycięstwa, gdzie w sobotnie popołudnie zaplanowano papieską mszę, prym wiodła już katolicka straż porządkowa – młodzi ludzie w niebieskich czapeczkach. Przez głośniki proszono o opuszczenie placu, bo obecność ludzi utrudnia przygotowania, a zostało już naprawdę niewiele czasu. W konstrukcję ołtarza wbijano ostatnie gwoździe, skręcano metalowe barierki wyznaczające sektory. Przy Grobie Nieznanego Żołnierza stawiano żółty namiot, który miał służyć papieżowi jako zakrystia. Nad placem górował już wielki krzyż, z którego ramion spływała szkarłatna stuła. O 16 jedzie na Plac Zwycięstwa aby złożyć kwiaty przy grobie Nieznanego Żołnierza a potem piechotą, w poprzek placu przechodzi pod ołtarz i odprawia Mszę św. w Wigilię Zesłania Ducha św. Homilia wygłoszona wtedy przez niego przechodzi do historii. To na jej zakończenie padają słowa, na które tłum wiernych reaguje piętnastominutową owacją: – „Chrystusa nie można wyłączyć z dziejów człowieka w jakimkolwiek miejscu na ziemi”. Ojciec Święty kończy słowami:

„Niech zstąpi Duch Twój! Niech zstąpi Duch Twój! I odnowi oblicze ziemi!… Tej ziemi!”.

Minęło 45 lat od tego wydarzenia, które doprowadziło do ogromnych przemian politycznych, niektórzy mówią nawet, że również społecznych. Rok później zaczęły się strajki na Wybrzeżu, potem na Śląsku Lublinie Warszawie, całej Polsce. Powstała Solidarność. Ludzie nabrali Ducha i władze państwowe, zarządzane z Moskwy zdawały się stopniowo ulegać, oddawać pole. Po wiośnie solidarności przyszedł Stan Wojenny. Te dramatyczne wydarzenia doprowadziły do kolejnej odwilży, oficjalnie działająca od 80 roku opozycja, która przeszła do podziemia na kilkanaście miesięcy powróciła w chwale wyzwolicieli na szczyty władzy po tzw. wyborach kontraktowych 4 czerwca 1989 r. Wydawało się, że komuna upadła. Powstały kolejne rządy wolnego kraju, władzę przejęły środowiska Solidarnościowe, które dogadały się z komunistami w Magdalence, przy Okrągłym Stole. Pierwszy niekomunistyczny rząd Tadeusza Mazowieckiego, stworzył środowiska centrolewicowe UW, potem KO. Rządy AWS -u i potem Rząd Olszewskiego z braćmi Kaczyńskimi zapowiadały powstanie środowiska centroprawicowego. Dochodziły do głosu inne alternatywy, pod warunkiem, że miały udział w kompromisie magdalenkowym. Do dziś przez ostatnie 30 lat stale mamy do czynienia z tym projektem politycznym jako założycielskim, który zmienia się przy sterach, cyklicznie. Niedawno zmarły aktor i satyryk Janusz Rewiński, w wywiadzie udzielonym w 2015 r. Telewizji Republika w programie Wolne Głosy stwierdził jasno. Ulegliśmy potężnej manipulacji, nie było żadnego upadku komuny. Joanna Szczepkowska, ogłaszając w swoim czasie w telewizji publicznej ten fakt, jest dziś równie wiarygodna, jak politycy, którzy firmowali odnowę, demokratyczne przemiany, wolność dla Polski i jej wreszcie niezależny rozwój. Rewiński mówi jasno, że po latach to wszystko jawi się jako układanka, mistyfikacja, ubrana w kwiatki scena. Władza nie została przejęta, ale podzielona przez ludzi, którzy się dogadali na górze. Jak zwykle. Rewiński mówi rzeczy jeszcze bardziej niepokojące, zauważa, że nie tylko dawny nadzorca Moskiewski nie został pokonany, ale nasz największy wydawałoby się „Przyjaciel” Stany Zjednoczone stawiają coraz bardziej przerażające warunki. Dyrektor FBI mówi coś o odpowiedzialności Polaków za największą zbrodnię ludzkości, za Holokaust. Czy to znaczy, że po latach jesteśmy jako traktowani przez możnych tego świata jako grupa mało ważna, która niby jeszcze jest, ale za chwile nas może nie być ? Mnie to strasznie niepokoi, pomimo tego że jestem wesołkiem, zakończył słynny satyryk, który od kilku lat zaszył się na prowincji i do śmierci zniknął z przestrzeni medialnej III RP.


Co się wydarzyło od 1979 roku, od tego słynnego wylania Ducha Świętego. Upadł komunizm, czy może się po prostu przepoczwarzył. Wtedy kościół pod wodzą Prymasa Tysiąclecia, Kardynała Stefana Wyszyńskiego, wyszedł z katakumb i postawił krzyż na Placu Zwycięstwa, gromadząc kilkaset tysięcy wiernych jak na zawołanie. Dziś przedstawiciel partii, która przyznaje się do solidarnościowego etosu, walczy z Krzyżem w stołecznych urzędach ! Jan Paweł II, nawołując do przemiany, mówił o Cywilizacji Życia, o jego obronie od poczęcia do naturalnej śmierci. A dziś nawet przedstawiciele tzw. prawej strony sceny politycznej w osobach prezydenta Andrzeja Dudy i byłego premiera Mateusza Morawieckiego lekceważą to nawoływanie, pierwszy akceptując proceder In Vitro, drugi popierając tzw. kompromis aborcyjny. Parafrazując Karola Wojtyłę, naszego Papieża Jana Pawła II, można powiedzieć.

Polsko, młodsza córo Kościoła, co zrobiłaś ze swoim chrztem?

Marcin Kędzierski

( * Relacja Kazimierz Brandysa na podstawie historia.rp.pl )
Obraz pt. Plac Zwycięstwa 2 czerwca 1979, na podstawie dokumentalnego zdjęcia Chrisa Niedenthala

sobota, 1 czerwca 2024

Teraz wolę widoki. Krzysztof Klimek w Zachęcie.


Miałem jechać do Łodzi, szukałem pejzaży do malowania, ale daleko więc skręciłem i mijam szare miasteczko. To Radomsko. Zatrzymałem się, aby się rozejrzeć, ale pomimo upływu czasu nie dało się rozwiać pierwszego, przykrego wrażenia. Trafiłem na bardzo smutne miasteczko. Trudno to opisać, chodziłem w prawo i w lewo, i nic. Bezrefleksyjna szarość i pustka. Nie ma na czym oka zawiesić, wszystko takie pospolite i byle jakie. Dostrzegłem jednak ten most czy wiadukt na skarpie, wdrapałem się tam i spojrzałem w dół. No wreszcie, co za Perspektywa. Jest !

Temat fenomenalny, nie na jedno płótno, ale na jakiś cykl. Film można by nakręcić, albo lepiej, napisać jakąś powieść. Widzę jak z morza błota i bagien wydobywają się na powierzchnię a może raczej, nie dają się zatopić liczne zabudowania mieszkalne i przemysłowe. Stoję nad skrzyżowaniem, dwóch szarych ulic, których metaliczne brzegi gubią się brunatnej glinie podłoża, trudno to jednoznacznie określić. Są dwa zdecydowane kierunki, wstęgi chłodnego asfaltu, poprzetykane nierównościami, płytami chodnikowymi, równomiernie rozsianymi na przestrzeni, tworząc zakamuflowany parking. Nieliczne jasne auta stojące na nim niczym zabawki, podkreślają tylko surowość brunatnoszarej gleby. Dalej podłoże staje się jeszcze ciemniejsze, lecz wyraźnie ożywiane połaciami pięknych zieleni, raz głębokich ciemnych raz znów oliwkowych, jasnych. Dopiero taka wnikliwa obserwacja ujawnia bogactwo barw zapisanych w błocie prowincji. Wracam znów do budynków, zdecydowanie różniących się od reszty. O ile panorama mieni się głębokimi szarościami o naturalnej barwie o tyle elewacje pokracznych ruder i pawilonów pomalowano na krzykliwe lub rozbielone żółcie, błękity, a nawet seledyny. Gdzieniegdzie przebijała czerwień cegieł starszych budynków. Kubiki nierównomierne, dopasowane do siebie przypadkowo, jedyny porządek zaprowadza tu kierunek komunikacyjny, reszta pod względem architektury, wysokości, kształtu kompletnie przypadkowa i zarazem nieoczekiwanie śmieszna. To, co z bliska jest prozaiczne, w dalszej perspektywie wydaje się wesołym miasteczkiem, prowincjonalnym cyrkiem.

Jak można mieszkać w tak wąskiej kamienicy, szerokiej na długość ulicy, której grubość ledwie starcza na pojedynczy pokój, a tylna ściana, ścięta nagle pod kątem 90 stopni, nie ma nawet najmniejszego okienka. Jestem pewien, że w pokoiku tym słychać szum rur kanalizacyjnych nie gorzej niż turkot składów pociągowych, przetaczających się torowiskiem za oknem. Niemniej wszystko to zaprojektowane pojedynczo, lapidarnie i geometrycznie, z zachowaniem pewnych prawideł budowlanych, spełnia swoje funkcje. To już nawet nie jest neoplastycyzm Mondriana tak powszechny w Polsce XXI wieku, ale jakiś surrealizm neoplastyczny lewych projektów budowlanych, tworzonych na potrzeby chwili. Nawet sam mistrz Mondrian byłby zadziwiony, jak dalece można pójść w rozwiązaniach designerskich, z zachowaniem reżimu trzech barw podstawowych (błękitu, czerwieni, żółci), trzech nie — kolorów (czerni, bieli i szarości) i stosując proste podziały na prostokąty i kwadraty. Neoplastycyzm tonący w bagnie prowincjonalnego miasteczka. Przepiękna chwila.

Mondrianowska wiara w abstrakcję i postawa odrzucająca naturę na rzecz dzieł rąk ludzkich znajduje tu swój finał, przeżarta ostatecznie nie tylko przez naturę, ale dzieło rąk ludzkich właśnie, których właściciele do niej przecież przynależą.

Zafascynowany tym widokiem rozmyślając o wzajemnym oddziaływaniu na siebie abstrakcji i natury, nie dostrzegłem, prawie że ktoś się zbliża. Po skarpie wspinała się do mnie jakaś kobieta. Wreszcie ktoś żywy pomyślałem, poznam kogoś miejscowego, liczyłem po cichu na wymianę myśli, może nawet miłe słowa. Podeszła do mnie, kiedy stałem przy sztaludze, w trakcie malowania, sporo już było na płótnie powiedziane...

- Ma pan ogień ? Zapytała.
- Nie, nie palę.

Poszła w swoją stronę, kontynuując własne poszukiwania.



Skromny obrazek prawie sprzed 20 lat. Biorąc dosłownie tytuł wystawy, można by go uznać za jeden z pierwszych, inicjujących malarską kontrrewolucję Klimka od abstrakcji do malarstwa przedstawiającego. Nie jest to już obraz abstrakcyjny, ale jego kompozycja i sposób nakładania plam ich geometryczna wyrazistość wskazują na dawną manierę abstrakcyjną. Wnikliwy obserwator dostrzec może nawet jeszcze bardziej konkretne powinowactwo. Budowa i użyte elementy przypominają świat malarski Jerzego Nowosielskiego, profesora i mistrza krakowskiego malarza.

Płaskie, nasycone lekko rozedrganym kolorem plamy budują jak u Cezannea dominującą przestrzeń, elementem porządkującym są ciemne, zdecydowane kreski, podkreślające konstrukcję całości. Dopełnieniem tych drobiazgowych działań optycznych są niewielkie prostokąty wyraźnie działające inną barwą, która ożywia i buduje napięcie całości. Jednak główną ideą obrazu, wizji artystycznej jest niewątpliwie potężny kontrast pomiędzy bryłą miasta, podwórka zajmująca większość kadru a jakby wyciętą w środku przestrzenią powietrzną, niebem, błękitem, który dodaje tej abstrakcyjnej układance pozór witalności, prawdziwego życia, dosłowności realistycznego widzenia. Dzieląc poszczególne plamy na składowe, wewnątrz swoich dominant kolorystycznych, wydają się one niezwykle surowe i proste, wręcz elementarne. Dopiero po zderzeniu ich na płaszczyźnie płótna, kiedy różnica temperatur nabiera blasku, nie widzimy już surowych geometrycznych plam, ale naszym oczom ukazuje się przepiękna realistyczna studnia. To działanie symboliczne, przebijające płaszczyznę obrazu „w głąb”, zrywające z jednym z głównych dogmatów abstrakcji, płaszczyzną. Nie widzimy już układanki, kompozycji plastycznej o artystycznych ambicjach, ale zwykłe podwórko na ulicy Meiselsa, na którym Krzysztof Klimek miał swoja pierwszą krakowską pracownię. To tu dostrzegł pierwsze widoki w abstrakcji swojego XX wiecznego wykształcenia. Wbrew powszechnej manierze neoplastycznej zaryzykował inspirację bezpośrednio z natury. Czy miało to sens, odpowiedzmy sobie sami.

Marcin Kędzierski 2024

08.03 – 26.05.2024
Krzysztof Klimek. Teraz wolę widoki
Zachęta – Narodowa Galeria Sztuki

wtorek, 26 marca 2024

Godzina Łaski

 


26 marca 1943 r., u zbiegu ulic Długiej i Bielańskiej w Warszawie, w pobliżu budynku Arsenału członkowie Grup Szturmowych Szarych Szeregów, pod dowództwem Stanisława Broniewskiego „Orszy” dokonali udanej akcji odbicia z rąk Gestapo Janka Bytnara „Rudego". Minęło 81 lat od tego wydarzenia. Trudno to wszystko dziś analizować po tylu latach, ale nieodparcie nasuwa się pytanie: cośmy uczynili z tym dziedzictwem? Pokolenie naszych dziadków stworzyło legendę, która przerasta nasze możliwości pojmowania patriotyzmu. Mimo to spróbujmy cofnąć się na chwilę w czasie i zanurzyć w tamtych latach, dniach. 23 marca niemiecka policja wpada do mieszkania Bytnarów i po rewizji aresztuje Janka i jego ojca przewożąc ich na Pawiak. Było to początkiem katorgi, szczególnie dla Rudego. Codzienne bestialskie przesłuchania na Szucha, katowanie do nieprzytomności. Janek świadomie zasłania się od wymierzanych ciosów postrzeloną wcześniej podczas akcji nogą. Ale Niemcy i tak nie mają skrupułów, biją go w godzinach urzędowania od 8  do 16 z charakterystyczną dla siebie skrupulatnością. Rudy znosi to w milczeniu, cierpi cicho za sprawę, za kolegów, za Polskę. Wiele jest relacji, analiz, opisów tego niezwykle twardego pokolenia, pełnego pasji, odwagi i męstwa. Okres, który właśnie przeżywamy stanowi dobitny kontekst. Koncówka Wielkiego Postu, Wielki Tydzień. Pan Bóg w tym roku pozwala nam zanurzyć się we wspomnieniach tamtych dni właśnie teraz, w przededniu Triduum Paschalnego, szczególnie chwalebnej Męki, Śmierci i Zmartwychwstania Pańskiego. I niejako niemal równolegle do tego Misterium, przyszło pochylić się nad rocznicą Akcji Pod Arsenałem. Z grupą współczesnych harcerzy mokotowskich wróciliśmy na chwilę do tamtych dni. Uderzyła mnie ta zbieżność, nie dosłowna, ale podobieństwo, dat, doświadczeń. Zaraz przed Niedzielą Palmową, otwierającą ten najtrudniejszy dla Pana Jezusa czas, obchodzimy rocznicę zniewolenia, uwięzienia i katorgi Janka Bytnara „Rudego". Wielki Czwartek - uwięzienie, ciemnica, Wielki Piątek - męczeństwo i Ukrzyżowanie,Wielka Sobota - Czas smutku , oczekiwanie i wreszcie Zmartwychwstanie. W Niedzielę Wielkanocną. Radość Wielka, bo Bóg pokonał śmierć. W tym toku będzie to 31 marca.

Mam w głębi serca nieśmiałą intuicję, że w tym roku Pan Jezus przeszedł niewolę i wyzwolenia z tym umęczonym harcerzem z Szarych Szeregów.

Skatowany i umierający Janek Bytnar „Rudy” leży bezwładnie na noszach w gestapowskiej więźniarce, nie wie już właściwie co się z nim dzieje, prawie kona. I wtedy doświadcza uwolnienia, koledzy z drużyny wyrywają go oprawcom na oczach oniemiałego miasta. W biały dzień. 26 dzień marca 1946 r. Dokonuje się jakby zmartwychwstanie. A Jezus towarzyszy mu na tej  drodze. Rudy umiera 2 kwietnia 1943 r.

„Przez pierwsze chwile nie zwracałem nań uwagi, zmieniając wystrzelone magazyny i obserwując ulicę-wspominał siedzący obok „Rudego” w samochodzie Tadeusz Zawadzki. Za chwilę obejrzałem się na Janka. (…) Na twarzy malował się uśmiech poprzez skurcz bólu. Wziął moją rękę w swoją dłoń i trzymał mocno. Dłonie miał czarne i spuchnięte. Mówił: Tadeusz, ach Tadeusz, gdybyś wiedział. Uspokajałem go, mówiąc, że za chwilę będzie w domu. Po chwili dodał: Nie myślałem, że to zrobicie”

Ze wspomnień „Zośki”

I na koniec jeszcze jedna myśl, może intuicja. Mama Janka, Zdzisława Bytnarowa po uwolnieniu syna przyszła do mieszkania profesora Gustawa Wuttke, gdzie na początku go przewieziono. Tam zszokowana trzymała skatowanego synka, na rękach, bezradna, załamana, wiedząc, że go traci. Przeżyła go o pół wieku, ale nie przypuszczała zapewne, że stanie się potem dla wszystkich kolejnych pokoleń Ukochaną Matulą wszystkich polskich harcerzy. Jezus z Krzyża tak właśnie posłał swoja Mamę, która stała się Matką wszystkich ludzi. 



Marcin Kędzierski



sobota, 20 stycznia 2024

Wizja Ezechiela - Jacek Malczewski w MAW


Do krytyków i malarzy.

Koniec starego roku i początek nowego sprzyja głębszej refleksji. Uświęceni duchowym błogosławieństwem Bożego Narodzenia, wyrwani z mozolnego kieratu codzienności, stajemy na chwilę, mamy szansę spojrzeć do tyłu, w przód, a nawet nieco wyżej ponad horyzontalną perspektywę. Nasuwają się wówczas niekiedy odwieczne pytania, jak choćby to zawarte w słynnym obrazie  Paula Gauguina " Skąd przyszliśmy? Kim jesteśmy? Dokąd idziemy? " Mnie do takiej refleksji zainspirowała doskonała i bardzo moim zdaniem aktualna dziś wystawa “Wizja Ezechiela” Jacka Malczewskiego w Muzeum Archidiecezji Warszawskiej. Obaj artyści, niemal rówieśnicy, zdają się być szczególnie predestynowani do głębokich poszukiwań duchowych. Zarówno mistyk z Paryża, szukający azylu na dalekiej Tahiti, jak i pochodzący z Radomia Malczewski, stawiający sobie bardzo wysokie wymagania artystyczne i filozoficzne, odnajdują źródło i sens życia w Piśmie Świętym, Objawieniu Kościoła Katolickiego. Gauguin, odwołując się do Księgi Rodzaju opisującej pochodzenie człowieka, podnosi pytania niejako w imieniu całej ludzkości. Polak zaś, z prowincji, korzystając de facto z tego samego źródła, sięga  dalej, aż do starotestamentalnej Księgi Ezechiela, znajdując w historii Izraela analogie do losów swojego narodu - Polski początku XX wieku. Ja śmiem twierdzić,  iż jest ona niezwykle aktualna, wręcz współczesna, co jak wierzę uda mi się wyjaśnić poniżej. Znamienne, że obaj wspaniali twórcy przełomu XIX i XX wieku zdecydowanie opowiedzieli się po stronie Pana Boga, Jego stawiając jako drogowskaz, punkt odniesienia w czasie burzliwych zawirowań, prawdziwej burzy i gwałtownych przewartościowań,  z jakimi mamy do czynienia i dziś.

Cykl Wizja Ezechiela Jacka Malczewskiego powstał w latach 1917–1920, i co zrozumiałe odwołuje się do walki o niepodległość Polski. Wybuch I wojny światowej obudził w artyście, podobnie jak w ogromnej części polskiego społeczeństwa, nadzieję na odzyskanie upragnionej wolności. Malarz w tym czasie nie tylko podzielał te nadzieje, więcej nawet, nawiązując do mesjanistycznej idei narodu wybranego, w której Polska po latach  niewoli pod zaborami odrodzi się i poprowadzi resztę świata ku zbawieniu jako duchowy przywódca ludzkości — Mesjasz, podejmuje prawdziwie romantyczną postawę. Proroctwo Ezechiela, obok Polonii i zwycięskiej Nike, zdominowały odtąd krajobraz duchowy malarza z Radomia, wchodząc do kanonu sztuki polskiej jako głos swojego pokolenia. Warto zauważyć, iż atmosfera rodzinnego domu Malczewskich, w którym głęboka wiara i pobożność stanowiły istotne elementy życia codziennego, dobrze przygotowały twórcę do tej misji. Obok niezwykle religijnej matki niebagatelny wpływ miała też jego ciotka, świecka mistyczka i wizjonerka Wanda Malczewska, hojnie wspierająca edukację plastyczną bratanka.

Malczewski widocznie zainspirowany, tworzy nie jedną, ale kilka prób przedstawienia Wizji Ezechiela w nowym, współczesnym dla Polski przesłaniu. Tytułowym bohaterem kompozycji jest Ezechiel, jeden z czterech „proroków większych” Starego Testamentu. Przedstawiony jako mężczyzna w sile wieku, o wyrazistych rysach znamionujących prorockie uniesienie, z wyraźną kopułą czaszki, która uformowana z rzeźbiarskim patosem sugeruje siłę charakteru i wyjątkowość postaci. Kształtem swym nawiązuje do morza czaszek wypełniających szczelnie tło obrazów. Za plecami mężczyzny widzimy Chrystusa, jakby splecionego z nim, w bliskości, raz wyraźnego w kształtach, na innym zaś obrazie efemerycznego, zamglonego, wpisanego w trójkąt niczym sen. Chrystus dotyka głowy, rąk Ezechiela,  naznacza go niejako Swą Mocą, błogosławiąc przyszłego artystę. Zwróćmy uwagę na ten gest dłoni malarza, namaszczonych bezpośrednio przez Chrystusa.
Owe dłonie, tak jak ciało chrześcijanina, stają się przestrzenią Ducha Świętego, narzędziem ewangelizacji, modlitwy, czynienia dobra. To symbol nowego człowieka, twórcy, proroka. Tło tej kompozycji figuralnej stanowi morze szkieletów i ludzkich czaszek , otchłań budząca przerażenie, zamknięta siwym pasem nieba.

Biblijny Ezechiel w swoim proroctwie opowiada o porzuceniu przez Izraelitów swojej religii i podjęciu przez nich bałwochwalczego kultu słońca, kananejskiej bogini Astarte oraz zwierzętom. W Księdze Bóg najpierw powołuje Ezechiela na proroka,  potępia niewierność Jerozolimy i ludu judzkiego zapowiada straszliwą karę, klęski i głód, wreszcie składa obietnice dotyczące odrodzenia narodu po upadku królestwa Judy.W trzeciej wizji opisane jest proroctwo dotyczące wskrzeszenia zmarłych podczas Sądu Ostatecznego.

Ci, którzy pozostaną przy życiu, będą pamiętali o Mnie pośród obcych narodów, dokąd zostaną uprowadzeni. Gdy zetrę ich serce wiarołomne, które Mnie opuściło, i oczy ich nierządne, rozglądające się za bożkami, wtedy będą żywili odrazę do samych siebie z powodu złości, które popełnili wszystkimi swoimi obrzydliwościami. (Ez 6,9)

A zatem Bóg ukazuje naturę grzechu Izraelitów, którym było bałwochwalstwo oraz pycha. Zapowiada karę, ale też nowe przymierze dla tych, którzy się nawrócą. Postawmy pytanie, na ile ta wizja jest aktualna dziś, sto lat później, w nowych jakby się zdawać mogło okolicznościach. Otóż stawiam tezę, że okoliczności niewiele różnią się do tych opisanych przez Malczewskiego, zmienił się jedynie wektor. W roku 1919 odzyskiwaliśmy niepodległość kończąc okres niewoli, obawiam się, że dziś jest ona ponownie zagrożona. O ile pokolenie Malczewskiego po nocy zaborów, katastrofie nieudanych powstań widziało już realną jutrzenkę wolności, o tyle nasza dzisiejsza perspektywa przypomina raczej przykre przebudzenie w więzieniu po beztroskim śnie. Świat nie jawi się w tak różowych barwach, jak  zapewniali nas przywódcy, zapowiadający świetlaną przyszłość w systemie zachodniej demokracji. Tak zwany wolny świat, który zdawał się rajem utraconym za czasów komuny, dziś okazuje się niewolą bardziej nawet perfidną, a zagrożenia opisane w Księdze Ezechiela sprzed tysięcy lat nabierają dopiero fatalnej dosłowności.

1 Pan skierował do mnie te słowa:

2 «Synu człowieczy, powiedz władcy Tyru: Tak mówi Pan Bóg:
Ponieważ serce twoje stało się wyniosłe,
powiedziałeś: "Ja jestem Bogiem1, ja zasiadam na Boskiej stolicy,
w sercu mórz" - a przecież ty jesteś tylko człowiekiem a nie Bogiem,
i rozum swój chciałeś mieć równy rozumowi Bożemu.
3 Oto jesteś mędrszy od Danela,
żadna tajemnica nie jest ukryta przed tobą.
4 Dzięki swej przezorności i sprytowi
zdobyłeś sobie majątek,
a nagromadziłeś złota i srebra w swoich skarbcach.
5 Dzięki swojej wielkiej przezorności, dzięki swoim zdolnościom kupieckim,
pomnożyłeś swoje majętności
i serce twoje stało się wyniosłe z powodu twego majątku.
6 Dlatego tak mówi Pan Bóg:
Ponieważ rozum swój chciałeś mieć równy
rozumowi Bożemu,
7 oto dlatego sprowadzam na ciebie
cudzoziemców - najsroższych spośród narodów.
Oni dobędą mieczy przeciwko urokowi twojej mądrości i zbezczeszczą twój blask.
8 Zepchną cię do dołu, i umrzesz
śmiercią nagłą
w sercu mórz.
9 Czy będziesz jeszcze mówił:
"Ja jestem Bogiem" -
w obliczu swoich oprawców.
Przecież będziesz tylko człowiekiem, a nie Bogiem
w ręku tego, który cię będzie zabijał.
10 Umrzesz śmiercią nieobrzezanych
z ręki cudzoziemców,
ponieważ Ja to postanowiłem» - wyrocznia Pana Boga.
 
Przechodząc do opisu współczesności, którą już zapowiadała sama ekspozycja w MAW. Pod koniec prezentacji Malczewskiego zauważyłem ciekawy obraz pt. Córka Julia we wnętrzu z 1923 roku. Sposób obrazowania, uchylone solidne drzwi odsłaniające ciemny przedpokój z postacią bohaterki, która staje się wobec otoczenia niejako drugoplanowa, nasunął mi intuicyjne skojarzenie z malarstwem współczesnego twórcy Jacka Korolkiewicza. Zgaduję, że w młodości postać Jacka Malczewskiego była dla niego i dla wielu innych żyjących malarzy potężną inspiracją. Tylko oglądając dzisiejsze ich przesłania widać jednoznacznie, że nie tylko zagubili ślad Mistrza, ale stają w kole po przeciwnej stronie. Jezus i jego nauka stały się dla niejednego szyderstwem, okazją do kpin, a na pewno zaś nie inspiracją. Ci wszyscy ludzi kultury, tak oczadziali  swoją wolnością,  zagubili kompletnie wiarę swoich rodziców promując dziś w publicznych placówkach dzieła dosłownie heretyckie i satanistyczne. Norweski antymodernista, szydzący z Chrystusa, traktujący ludzkie ciało - przybytek Ducha Świętego, jak worek z fekaliami. Nawet w samym MAW, galerii pod auspicjami Episkopatu, nieustającą gwiazdą pozostaje kolekcja innego, tym razem polskiego bluźniercy, malującego owadzią wersję misterium paschalnego. Dwaj pierwsi dyrektorzy MAW, kapłani katoliccy w mrocznej tematyce, rodem z koszmarów sennych widzieli wartość nazwaną dotknięciem tajemnicy śmierci. Czy aby na pewno jest to ta sama tajemnica, którą objawił nam Bóg, a na Krzyżu ofiarował sam Pan Jezus? U Beksińskiego na krzyżu wiszą potworki, jakieś zdechłe owady, jest też i naga kobieta. Nawet Matka z drewnianą kołyską w niebieskim płaszczu (Błękit Maryjny?) przypomina suchotnicę  nadaremnie piastującą swoje dziecko. Z wyżyn intelektualnych rozważań trudno dostrzec, iż te obserwacje nie zawsze  są czytelne i zrozumiałe dla tysięcy prostych dusz, a pielęgnowanie przestrzeni tajemnicy śmierci nie poprowadzi do Tego, który godzien jest szacunku i Jego Matki, ale do kogoś zupełnie innego, pod którego wpływem malował prawdopodobnie nieszczęsny mistrz warsztatu z Sanoka. Krzysztof Karoń, wspaniały demaskator antykultury podkreślał, iż warsztat nie jest jedynym i najważniejszym kryterium. Mogą być bowiem dzieła dopracowane, nawet przenikliwe intelektualnie, ale zła sztuka może zabijać. Naszym powołaniem jest przybliżać postać prawdziwą, Pana Jezusa żyjącego i zmartwychwstałego, który zgładził na krzyżu nasze grzechy. Karoń napominał, że to jaki wektor przyjmujemy jest decydujący, to droga Chrystusa, wiara katolicka stoi u podstaw naszej kultury, naszego świata i tylko ona ma sens.

Malczewski często przedstawiał na obrazach małe dzieci, będące wyrazicielami jego własnych przeżyć i nastrojów. Na jednym z nich, anioły ze zdziwieniem przyglądają się chłopcom, którzy nie mogąc poradzić sobie z ciężarem misji jaką postawił przed nimi Bóg odwracają wzrok. Tymi dziećmi jesteśmy my, niedojrzali synowie i córki Kościoła Katolickiego. A Maryja z małym Jezusem na rękach zdaje się przemawiać łagodnie lecz bardzo dobitnie, tak jak choćby w przekazach dzieci z Fatimy.

W obecnej sytuacji Polski, orędzie fatimskie staje się szczególnie aktualne. W pierwszej części Matka Boża ukazała dzieciom przerażającą wizję piekła, albowiem człowiek, który odrzuca Boga skazuje się na potępienie. W drugiej części tajemnicy otrzymaliśmy najskuteczniejszy przed piekłem ratunek - głęboka wiara, której możemy się najlepiej nauczyć przez poświęcenie się Niepokalanemu Sercu Maryi. Trzecia część tajemnicy mówi o historycznych konsekwencjach kryzysu wiary i moralności, a więc o tym, jakie mogą być skutki odrzucenia fatimskiego orędzia. Ponieważ wezwanie do pokuty i nawrócenia zawarte w orędziu nie zostało przyjęte tak, jak być powinno, doświadczamy tego skutków. Siostra Łucja, jedyny żyjący świadek objawień, tak pisała w liście do Ojca Świętego: „A chociaż nie oglądamy jeszcze całkowitego wypełnienia się ostatniej części tego proroctwa, widzimy, że stopniowo zbliżamy się do niego wielkimi krokami. Nastąpi ono, jeżeli nie zawrócimy z drogi grzechu, nienawiści, zemsty, niesprawiedliwości, łamania praw człowieka, niemoralności, przemocy itd. I nie mówmy, że to Bóg tak nas karze; przeciwnie, to ludzie sami ściągają na siebie karę. Bóg przestrzega nas cierpliwie i wzywa do powrotu na dobrą drogę, szanując wolność, jaką nam podarował; dlatego to ludzie ponoszą odpowiedzialność”.

Zaufajmy Jezusowi i Maryi, odnówmy przymierze z Panem Bogiem, który namaszcza nas do drogi dzieci Bożych, którym świat jest równie obcy jak szatańskie wizje ludzi opętanych przez siły zła. To jest od zagłady jedyny ratunek

Marcin Kędzierski





wtorek, 31 października 2023

Przyjaciółka Wszystkich Świętych.

 



Pamięci Wandy Półtawskiej 1921-2023

Zmarła Wanda Półtawska, polska lekarka, harcerka, doktor nauk medycznych, wykładowca Papieskiej Akademii Teologicznej. W czasie wojny działała w ruchu oporu i uczestniczyła w tajnym nauczaniu. Aresztowana przez gestapo, torturowana, więziona w obozie koncentracyjnym w Ravensbrück, gdzie niemieccy lekarze poddawali Ją eksperymentom pseudomedycznym. To wtedy, w skrajnych warunkach wojny, formowała się w niej postawa obrony życia i uzdrowienia etosu powołania lekarskiego, który ulegał eugenicznej rewolucji. Wanda Półtawska jest kobietą, która całe życie poświęciła walce o Świętość Życia z cywilizacją śmierci.

Na początku lat 50. XX w. Wanda Półtawska poznała młodego księdza Karola Wojtyłę, któremu po powrocie z Rzymu Kardynała Sapieha powierzył duszpasterstwo lekarzy i studentów medycyny. Ich pierwsze spotkanie zaowocowało nie tylko przyjaźnią, ale tez wspólną pasją duchowej współpracy przy promowaniu czystości przedmałżeńskiej i małżeńskiej, w całej głębi i pięknie tego sakramentu. Mówiła z mocą do młodych, że start w małżeństwo z grzechu śmiertelnego pozbawia je asysty Ducha Świętego, Jego pomocy i ochrony. Uczyła młodych, nierzadko poranionych ludzi, iż człowiek wolny to ten, który wie po co żyje, dlaczego żyje i ku czemu zdąża, nie zaś ten, który robi co mu się podoba. Mamy, jako istoty ludzkie ledwie zadatek silnej woli, którą trzeba cierpliwie i stale rozwijać, ćwiczyć i kształtować - to zaś formuje charakter.

Bóg chciał jeszcze bardziej umocnić tę znajomość i posłużył dramatycznym doświadczeniem dla podkreślenia swojej Obecności w ich życiu. Kiedy w 1962 roku wykryto u Wandy Półtawskiej nowotwór, nawet nie wiedziała o istnieniu zakonnika o imieniu Pio. A to właśnie On, na prośbę Karola Wojtyły wymodlił cud jej uzdrowienia. Badanie tuż przed operacją wykazało, że po raku pozostał tylko delikatny ślad. Operacja była niepotrzebna. Ona sama jako lekarz nawet nie myślała o tym wydarzeniu w kategorii nadprzyrodzonej, dopiero wizyta u słynnego dziś zakonnika w San Giovanni Rotondo utwierdziła ją w tym przekonaniu.


Przyjaźń Jana Pawła II i Wandy Półtawskiej przetrwała do końca życia, oboje wspierali się w chorobie, On prawdziwie troszczył się o swoją siostrę, jak ją nazywał, nie tylko duchowo. Ona zaś nie pozostawała dłużna, towarzysząc przyjacielowi również w chwili śmierci.

Przyjaciółka Jana Pawła II kontynuowała Jego nauczanie. On niezłomnie walczył o szacunek dla życia, każdego życia, zwłaszcza najsłabszego. Wanda Półtawska głosiła z mocą, iż natura ludzka jest nośnikiem przyrodzonej godności, to zaś jest wynikiem stworzenia człowieka na podobieństwo Boże. Aborcja bez wątpienia to największy grzech współczesności, a walka o każde niewinne życie koniecznym warunkiem zachowania tego Bożego śladu w człowieku, a ostatecznie - przetrwania ludzkości. Nie powstanie dobro na trupie dziecka abortowanego. O tym mówiła do końca Dr Wanda Półtawska, zgłaszając stanowczy sprzeciw wobec wykorzystywania zamordowanych dzieci w przemyśle farmaceutycznym, bestialstwie autoryzowanym dziś powszechnie przez miliony. W 2021 roku podpisała Apel kobiet z całego świata w sprawie nieetycznych szczepionek, apelując o ich bojkot. A chyba wszystkie szczepionki przeciw Covid-19 zostały wyprodukowane przy wykorzystaniu linii komórkowych pozyskanych z ciał abortowanych dzieci lub choćby testowane przy ich użyciu. Choćby przy tworzeniu szczepionek Pfitzera, Astra Zeneki, korzystano z klonów komórek nerki dziecka, naszego rówieśnika, zamordowanego w latach 70 XX wieku.

Na koniec refleksja, fragment apelu kobiet z 2021 r. Około jedna na pięć ciąż na świecie kończy się aborcją; szacuje się, że rocznie dokonuje się 40-50 milionów aborcji. Od czasu, gdy biznes aborcyjny rozwinął się na dobre, aż 2,5 miliarda nienarodzonych dzieci zostało zabitych w łonach swych matek. Zastanówmy się przez chwilę nad tą liczbą i spróbujmy zgłębić tę niezgłębioną otchłań.

„Naród, który zabija swoje dzieci, nie ma przyszłości”.

MK, JJS

niedziela, 27 sierpnia 2023

Obserwacje Mistrza z Lübben. O malarstwie Sebastiana Franzka

„Kiedy noc jest najciemniejsza, świt jest najbliższy” (Ton Steine Scherben)

Sebastian Franzka to ciekawy malarz. Warto, choć na chwilę spojrzeć na jego rysunki, żeby przekonać się o tym, że sztuka lubi ludzi pokornych i bystrych, którzy samotnie podejmują się wypracowania swojego stylu, i nie ulegają owczemu pędowi, poprawności artystycznej, byle jakości współczesnych trendów. Sebastian to na pierwszy rzut oka surrealista. Zwróciłem na niego uwagę pomimo iż nigdy nie przepadałem za tą formą wypowiedzi artystycznej. Nudziły mnie udziwnione światy, wydumane przestrzenie wraz ze swoimi odrealnionymi postaciami. Preferowałem zawsze nadrealizm, ale ten dostrzegany w codzienności, trudniej dostrzegalny, wymagający bacznej obserwacji i chociażby poprawnej znajomości zasad, jakimi posługuje się nasz mózg i dusza, analizując przekaz ze świata, tego i jak ufam wyższego. W tym wypadku jednak od razu dostrzegłem pewien autentyczny realizm dostrzegalny w tych obrazach. Po głębszej analizie twórczości Franzka wiem już, że świat ten, i jego badanie jest właśnie materią jego pracy. Nie ucieka jako malarz w przestrzeń umowną, szablonową, nawet tylko symboliczną, lub na siłę zdeformowaną, pozornie ekspresyjną. Widać z tych rysunkach wyraźnie, że przedmiotem badań, tematem do analizy i syntezy artystycznej jest konkretna rzeczywistość, świat najbliższy, otoczenie Mistrza z Lübben. Świat ten jest co ciekawe, niezwykle aktualny i uniwersalny z punktu widzenia nie tylko prowincji niemieckiej, ale myślę ze całej Europy a nawet innych kontynentów. Wzorem wielu niemieckich czy niderlandzkich malarzy, Franzka używa postaci i przestrzeni, które mu zesłał Bóg, działa i realizuje się w ramach zadanego mu tematu Życia, nie wypożycza modnych i preferowanych tematów, których oczekuje świat zdeprawowany przez bliżej nieokreśloną elitę pazernych ślepców. Pazerność zwykle zawęża horyzonty, i prowadzi do krótkowzroczności. Doświadczają tego codziennie luminarze kultury pod każdą szerokością geograficzną, wszędzie podobnie to wygląda i jest tak samo jałowe.

A co mamy u Franzka ? Ten młody jeszcze chłopak, tatuś i mąż, mieszka i pracuje w niewielkiej mieścinie na Łużycach. Już sam domek, w którym mieszka jest swoistym cudem natury, zbudowany skromnie, ale bardzo przemyślnie, z całkiem sporą przestrzenią na pracownię i warsztat w najprawdziwszym ogrodzie, którego kolorytu nie jesteśmy w stanie tu opisać. Do tego potrzeba, chociażby obrazów i wyobraźni artysty z małego miasteczka, o zacięciu botanika, naukowca, rzemieślnika, alchemika i psychologa w jednym. Na pewno pominąłem wiele, nieświadom złożoności zagadnienia tej twórczości. Wchodząc z tej pięknej przestrzeni pracowni do ogrodu wyobraźni Sebastiana, napotykamy swojskie przedmioty, niby opuszczone niby używane jeszcze, zardzewiałe wanny, wózki, naczynia, zabawki, narzędzia stolarskie, studnie i inne stare rupiecie o secesyjnych często kształtach, wszystko to cudownie rozdysponowane w zaroślach, gdzie pod warstwą zieleni czai się świat drobnej fauny. Każdy taki motyw jest pretekstem do podróży artystycznej, intelektualnej i duchowej dla Sebastiana. Czasem to jest refleksja dotycząca ludzkiego życia, filozoficzna notatka dostrzeżona we własnych doświadczeniach, w codziennym życiu. Może to być czyjaś myśl, cytat znany z kultury powszechnej, skonfrontowany z własnymi obserwacjami. Ten mikroświat własnego domu i ogródka to swoiste laboratorium, lustro, w którym odbijają się niczym obłoki, uniwersalne powidoki świata duchowego, który niezmiennie panuje nad nami i rozgrywa wciąż własną grę, w której uczestniczymy. Zanurzeni w podobnych problemach, schematach, mirażach, zagrożeniach, łatwo dostrzeżemy w sztuce Franzka swoje doświadczenia. Uniwersalność dostrzeżona w prowincjonalizmie jest wartością, prowincjonalizm zauważony w Uniwersum tym bardziej. I na to drugie potrzeba dodatkowo poza bystrością również odwagi i niezależności. Są rzeczy i zjawiska, tendencje, które szczególnie w ostatnich latach nasilają się i w różnych częściach świata w podobnej skali. Ciekawe, że pojawiło się wiele fobii, bardziej i mniej realnych zagrożeń, i są one podobnie dostrzegane w różnych częściach świata. Badanie takich fluktuacji wchodzi w zakres wrażliwości malarza z Niemiec. I jak się wydaje, nie jest to jego szczególną ambicją śledzenie tych zmian, ale raczej nie daje się ich ominąć w jego trzeźwej obserwacji. Jako obserwator doskonale odnajduje się w świecie duchowym, jest swoistym reporterem ludzkich myśli, uczuć, serc. Niczym promieniami Roentgena, prześwietla duchowość XXI w. W jego obrazach można się czasem przeglądać jak w lustrze, krzywym zwierciadle psychoanalityka. Obawiam się, że diagnozy, które stawia, są niebezpiecznie aktualne i będą w najbliższej przyszłości niezwykle realne. Sebastian pomimo swojej natury naukowca ma duszę domatora i lgnie do sielankowej, bezpiecznej przystani, jaką jest własny dom, rodzina. Jeżeli dostrzega gdzieś potworki współczesności, poubierane w sztuczne sarkastyczne maski, to widzi w nich intruzów, którzy przyszli spoza sielankowego świata, który udało mu się stworzyć w wyobraźni i w rzeczywistości swojego życia, które dostał od Boga Ojca. A jeśli nawet do końca tego nie dostrzega, to jestem dziwnie spokojny, że On poprowadzi swego syna, działając na jego intuicję realisty. Nadprzyrodzoną drogą.



Tekst: Marcin Kędzierski.




piątek, 23 czerwca 2023

Tomaszów-pożegnanie Krzysztofa Karonia


Poznaliśmy się nieprzypadkowo. Rok 2014 był w moim życiu momentem granicznym, osobistym protorenesansem na wzór tego XIII wiecznego, czasem odnowy duchowej, wyjścia z zapaści intelektualnej i artystycznej, widomą łaską od Boga. Właśnie wróciłem z moim synem, z pielgrzymki szkolnej śladami św. Franciszka, zafascynowany pięknem i ciszą franciszkańskich sanktuariów, przestrzenią gdzie zachował się do dziś średniowieczny świat pełen światła i pokory. Wykute w skale, w cudownej przyrodzie, sanktuaria, gdzie do zachwytu nad Bożym Pięknem wystarczył fresk namalowany na skale, kamienny ołtarzyk z drewnianym Krzyżem i cisza pełna Łaski. Łaski, która napełniła mnie radością i jasnym światłem, które wprost wskazywało na Źródło. Po powrocie też natychmiast dostrzegłem płytkość, małość i pretensjonalność współczesnego życia, którym żyłem. Do którego byłem przyzwyczajony od tylu lat. I na ten stan dobry Bóg podesłał mi nauczyciela, dziś wiem, że nawet profesora, człowieka, który do cudownie odzyskanej wiary miał mi do zaoferowania bezcenny skarb podbudowy intelektualnej, racjonalnego oglądu współczesności. Wcześniej żyłem przekonany o tym, że świat jest workiem bez dna, pełnym różnorodnych wartości, z którego dobieramy, co uznamy za przydatne, tworząc kolejne wartości. Większość z nich naiwnie przyjmowałem za uprawnione, uświęcone autorytetem ludzi wyżej wykształconych, ważniejszych. W ogromnym stopniu dotyczyło to na przykład historii sztuki, dziedziny życia, która była dla mojego zawodu artystycznego szczególnie ważna. Przyjmowałem hierarchię i styl życia tego świata. Pojawiały się czasem wątpliwości, które cierpliwie tolerowałem, budując w swojej głowie konglomerat bez właściwości. Dopiero fenomen franciszkańskiego świata poznany na pielgrzymce oraz osoba Krzyśka, który wniósł zaraz potem uporządkowaną i przemyślaną, własną pracę intelektualną-postawił mnie na nogi. Uświadomił, że wszystko ma swój wektor, kierunek, o tym, że jest góra i dół. Światło i ciemność. I że wszystko jest zorientowane wobec Boga, Jemu podległe lub w opozycji. I chociaż diagnoza była bolesna, uświadomiłem sobie, na jakim jesteśmy marginesie i że świat jest w przeważającej części zdemoralizowany i wrogi, odetchnąłem wreszcie świeżym powietrzem. Wiedziałem wreszcie, na czym stoję. A mapę tego Świata, drobiazgowo i rzetelnie usystematyzował Krzysztof, tworząc od wielu lat własną syntezę Historii kultury, badając na własną rękę tropy poznane kiedyś na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. To tam na Wykładach słynnego profesora, pisarza i architekta, Waldemara Łysiaka zaczynał swoją przygodę ze Sztuką. Karoń był typem indywidualisty, eksperymentatora. Nie ufał zastanym hierarchiom, obiegowym opiniom, nawet uświęconym przez wszystkich autorytetom. Nie. On musiał wszystko zrobić sam, na własny rachunek i najpierw dla Siebie samego czytał całą historię sztuki na nowo, od kolebki prehistorii, epoka po epoce, zgłębiając artefakty, ich socjologiczne i historyczne uwarunkowania, liczne świadectwa, tropy. Nie pomijał najtrudniejszych. Był na tyle uczciwy, że właśnie to, co go najbardziej irytowało, a co z biegiem czasu, szczególnie w nowożytności i współczesności objawiało się jako naznaczone znamieniem destrukcji, analizował najgłębiej, wchodził i poznawał do cna. Tak było, kiedy przychodził do Krytyki Politycznej, dopieszczanego finansowo przez wszystkich polityków sztabu młodzieży lewicowej, gdzie czytał i kupował wszystkie pachnące jeszcze farbą drukarską wydawnictwa wywrotowe dawnych i najbardziej współczesnych wolnościowców. Witany zawsze z otwartymi rękami, jak swój, zachwycał oczytaniem, znajomością tematu, po czym na koniec szczerze zaznaczał, że nie jest ich sympatykiem, ale najzagorzalszym przeciwnikiem ideowym. I to nie on był tego konfliktu zarzewiem. Jako miłośnik i znawca kultury, piękna obecnego w jak sam mówił, całej przestrzeni działalności człowieka od kilku dziesięciu tysięcy lat, zachwycał się równie szczerze mistycznym i technologicznym mistrzostwem fresków paleolitycznej świątyni Lascaux co równie niedościgłym dziś wykonawczo i niepojętym duchowo fenomenem gotyckich katedr, gdzie mrok dzień po dniu z równym mistrzostwem od lat rozświetla Boża Łaska symbolicznie obecna w promieniach światła przenikającego najpiękniejsze okna i witraże. I to dlatego, zachwycony blaskiem i ogromem piękna stworzonego przez ludzi z Bożej inspiracji i nadania, był zbulwersowany łatwością, z jaką dziś niszczy się ten niezmierzony dorobek banalnymi gestami ludzi bez wyobraźni, analfabetów, pełnych pychy i lenistwa.

Uświadomił sobie po wielu latach własnych dociekań i badań , że przełom XIX i XX wieku to okres, kiedy do wspaniałej i logicznej historii sztuki wkradł się nurt, który chce doprowadzić do destrukcji i unieważnienia tego, co powstawało przez setki tysięcy lat. Karoń zaczął zgłębiać to zagadnienie, szukał przyczyn. Postawił tezę o zdominowaniu naszej rzeczywistości duchowej, kultury przez barbarię, która świadomie chce zniszczyć dorobek tysięcy lat, pokoleń. Współczesność objawiła się pod znakiem antykultury i ten proceder, ta ideologia właściwie stała się dla Karonia wyzwaniem, sięgnął do źródeł współczesności, które odnalazł w agresywnym marksizmie, polityce. Ta diagnoza jest oczywiście doraźna i na pewno można ją pogłębić, badając rzeczywistość na poziomie jeszcze istotniejszym, duchowym. W prywatnych rozmowach Krzysztof nawiązywał na przykład do diagnozy Stanisława Ignacego Witkiewicza, który zapowiadał na początku XX w. perspektywę szybkiego staczania się i upadku całej naszej cywilizacji. Zaczyn tego upadku sytuował jeszcze w demokracji greckiej, chociaż doceniał bezcenny dorobek filozofów tamtej epoki. Witkiewicz uważał, że prawdziwa sztuka od swojego zarania była ściśle związana z religią, stanowiła jej dopełnienie. Bez religii traci ona wartość, karleje. I tę diagnozę dokumentował za pomocą prostych analiz i porównań Karoń, szczegółowo wskazując na metody i socjologiczne sztuczki, które dziś mylnie nazwano Sztuką Współczesną. Demaskował na przykład całe pokolenie twórców uczniów Josepha Beuysa, propagatora tzw. demokratyzacji sztuki. Beuys, sam obdarzony pewnymi zdolnościami, zdefiniował absurdalną pozornie tezę o tym, że każdy może być artystą bez względu na umiejętności. Co ciekawe, preferował tych kandydatów, którzy byli ewidentnie pozbawieni uzdolnień w tym kierunku. Karoń zauważył, że właśnie ta metoda doboru przyszłej elity artystycznej skazywała przyszłych kreatorów do podległości wobec swojego promotora, i wszystkich, którzy dzierżyli zarząd nad kulturą. Sztuka stała się w XX wieku domeną propagandy politycznej, a artysta niewolnikiem mocodawców, pozbawionym własnych atutów , umiejętności. Ludzi, którzy podobnie oceniali dorobek współczesnych mistrzów, było wielu, ale myślę, że nikt tak sugestywnie i z charyzmą nie przedstawiał tych zależności , nie było wielu, którzy podjęliby się tak wnikliwej i szczegółowej analizy współczesnej sztuki z takim sukcesem. Jego strona stanowi dziś nieocenione źródło nie tylko dla historyków, artystów, socjologów, ale dla każdego, kto chciałby zorientować się, w czym rzecz, doświadczając nieustannie zażenowania wobec współczesnej mizerii artystycznej , oraz nachalnej propagandy w każdej już praktycznie dziedzinie życia, opanowanej przez współczesnych inżynierów dusz. . 

http://www.historiasztuki.com.pl/index-kultura.php

Fenomen życia i działalności Krzysztofa Karonia pozostaje do odkrycia, ci, którzy go poznali pozostali pod ogromnym wrażeniem i z szacunkiem dla jego odwagi i błyskotliwości, wiedzy, niezapomnianej charyzmy wreszcie. Jego wystąpienia poprzedzone wieloletnią intelektualną pracą w zaciszu swojej pustelni, na ostatnim piętrze starej kamienicy na osiedlu Za Żelazna Bramą, były czymś zachwycającym, emanowały świeżością i ekspresją. Ba, były kubłem zimnej, źródlanej wody na zaczadzone smogiem współczesności głowy, zabłocone i oplute twarze ludzi zmęczonych, zrezygnowanych. Były tlenem, światłem, łaską od Boga. Ks. Tadeusz Guz powiedział po jego śmierci, że Karoń był właśnie fenomenem, gwiazdą, która pojawiła się i rozbłysła z niezwykłą siłą na kilka dosłownie lat. Tak jakby Bóg przygotowywał go w ciszy całe życie do misji, która miała objawić się pod jego koniec z niespotykaną mocą.

Wykształcony na Warszawskiej Architekturze, rozkochany w prawdziwej sztuce, pasjonat nie tylko średniowiecznego gotyku, prehistorii, ale również ceniący modernizm, Edwarda Hoppera i wielu innych współczesnych twórców, dla których liczyły się wartości artystyczne. Miał wgląd i talent, aby analizować twórczość najwartościowszych twórców współczesności, o czym świadczy na przykład przenikliwa recenzja malarstwa Andrzeja Wróblewskiego, którego nazwał malarzem Żołnierzy Wyklętych.

Kiedy usłyszałem o śmierci Krzysztofa, wiedziałem, że na pewno muszę pojechać na jego pogrzeb, chociaż miałem i do tej pory mam wiele jeszcze zaległych spraw, niedokończonych pilnych obowiązków. Wiedziałem, że to wszystko niknie wobec faktu utraty bliskiego człowieka i profesora, jednego z nielicznych autorytetów. Pamiętam ten dzień, 27 kwietnia 2023 r. Tak się składa, że od miesiąca, każdego dnia o innej, kolejnej godzinie odmawiałem Zegar Męki Pańskiej, rozważania Drogi Krzyżowej wg Luizy Piccarrety. W dniu pogrzebu Krzysztofa, kiedy wstałem rano i poszedłem na przystanek, była godzina 8.00 i zaczął się mój czas rozważań przewidziany na ten dzień. Przez godzinę w drodze na dworzec i już na samym dworcu zanurzyłem się w rozważaniu śmierci Jezusa na Golgocie. Był to, jak się okazało ostatni dzień wieńczący moją 24-dniową medytację. Ledwie skończyłem i podniosłem głowę, podjechał natychmiast autokar, który zawiózł mnie prosto do Tomaszowa Mazowieckiego na Mszę Pogrzebową. I tam już w przestronnym kościele przed samym Chrystusem, w obecności dwóch wspaniałych akolitów i patronów Św. Jadwigi, Króla Polski oraz Św. Maksymiliana Marii Kolbego, który (dziś to widzę) najpełniej wyrażał wartości, o które walczył Krzysztof, zrozumiałem, jak był dla Nich ważny. Ich dwoje asystowało jemu w ostatniej drodze najbliżej. Św. Jadwiga, Król Polski, która jako pierwsza poprosiła Maryję o duchową adopcję dla naszego kraju, i franciszkański męczennik, który powierzył Jej całe swoje dzieło życia.

***

Warto było pojechać do Tomaszowa Mazowieckiego małego miasteczka, nie tylko, żeby zobaczyć tych wszystkich ludzi którzy przybyli z różnych stron dla Krzysztofa. Warto było zobaczyć inny świat, skromniejszy i poważniejszy od całej naszej dumnej współczesności. Dopiero tu, na miejscu, dostrzegłem skalę kontrastu pomiędzy zdegenerowanym światem ponowoczesnej aglomeracji a niedostatkiem i skromnością prowincjonalnego miasteczka. To z tego środowiska pochodzi i tu się wychował Karoń, człowiek, który nie tylko zrozumiał najbardziej zawiłe konstrukcje kulturowe i socjologiczne, ale przede wszystkim miał odwagę powiedzieć głośno, że król jest nagi. Postawić pytania, na które nikomu kto „coś znaczy” nie opłaca się odpowiadać. Warto było pojechać tam zawsze, o czym zaświadcza inny wspaniały artysta związany z tym miejscem, poeta Julian Tuwim. Posłuchajcie sami...





sobota, 22 kwietnia 2023

Cześć Krzysiek

 

Krzysztof Karoń ( 1955-2023)

    Część Krzysiek. Ufam że jako tako się czujesz i działasz. Gdybyś miał czas to chętnie bym cię odwiedził, porozmawiał . Daj znać jak będziesz mógł. U mnie trochę zmian artystycznych ale wszystko w izolacji. Luminarze krajowej sztuki trwają w dziwnym chocholim tańcu. Ja staram się zachować spokój. Nie ma właściwie o czym gadać, i z kim. Trzymaj się i daj znać jakby co.

Marcin            Piątek, 21.04.2023

poniedziałek, 10 kwietnia 2023

Noe


To był początek lat 70 XX w. W miejscu, gdzie pełną zieleni przestrzeń warszawskiego Parku Kultury i Wypoczynku „Powiśle” przecina szerokim, łagodnym łukiem przestronna ulica Kruczkowskiego, nurkując pewnie pod kamiennymi przęsłami Mostu Poniatowskiego, jest przejście dla pieszych. Przejściem tym, jak co dzień, przechodziła w stronę domu na 3 Maja moja mama. Wprawdzie było ono dobrze oznakowane, lecz bez świateł, mama zaś  przekraczając je szybkim krokiem próbowała wymusić pierwszeństwo na nadjeżdżającym maluchu. I chociaż udał się ten manewr, to z niepokojem zauważyła, że samochód zdecydowanie zwolnił, mało tego, zatrzymał się zaraz za pasami i wysiadł z niego jakiś człowiek i skierował się w jej stronę. Mama nie miała ochoty na dyskusję, tym bardziej na mandaty i roszczenia, dlatego  przyspieszony krok zamieniła natychmiast w zdecydowany bieg. I wtedy usłyszała  swoje imię...

- Barbara !!!

Bardziej zaciekawiona niż przestraszona odwróciła się i przyjrzała lepiej, za przejściem na Kruczkowskiego, obok nowiutkiego malucha stał niewysoki uśmiechnięty mężczyzna.

- Barbara ? Nie poznajesz kolegi z klasy?! Z Radomia !


To był On. Ta sama niewymuszona, szczera serdeczność. Śmiały się nie tylko jego usta i policzki, śmiały się jasne oczy, śmiał się cały On. I chociaż w podstawówce nie znali się zbyt dobrze, to po kilkunastu latach, w innym mieście, ten uśmiech był jak ciepłe wspomnienie przeszłości. Okazało się, że są sąsiadami, On też od niedawna miał mieszkanie kilkaset metrów stąd, w nowych blokach, tylko palisada wysokich drzew na wzgórku w parku zasłaniała ich sylwetki. Oboje mieli szczęście, mieszkali w tym zielonym zakątku Powiśla, jednej z najpiękniejszych dzielnic Warszawy, w epoce wczesnego Gierka, w czasie kiedy kraj zdawał się wychodzić z Gomułkowskiego marazmu. Oboje doświadczali awansu społecznego i ekonomicznego w nowym mieście. Kolega przyszedł za chwilę w odwiedziny z przesympatyczną, równie uśmiechniętą małżonką i trojgiem dzieci. Z dwoma kilkuletnimi chłopcami plątających się pod nogami oraz dziewczynką jeszcze na ręku. Poznałem ich wtedy osobiście, byli moimi rówieśnikami. Pamiętam ich z tych wzajemnych wizyt, ale też z późniejszych lat, kiedy nie mieszkaliśmy już obok siebie. Moja mama zadbała, żebym dorastając znalazł najlepsze towarzystwo. Za jej namową inspirowaną radą tamtego kolegi wróciłem na Powiśle i wstąpiłem do starszoharcerskiej drużyny 324 WDHiZ Hawrań Wielki. Duch przygody w bliskości natury, samodyscypliny i wychowania patriotycznego, który tam panował, dla mnie w owym czasie jeszcze nieuświadomiony, z perspektywy czasu okazał się obok sportu (który też w młodości uprawiałem) najlepszym przygotowaniem do życia. Mama moja, podobnie jak jej kolega z klasy doskonale wiedzieli już wtedy, że wynalazek pułkownika armii brytyjskiej Roberta Baden Powella to najlepsze środowisko rozwoju. Prekursor skautingu swój system wychowania, gdzie starszy brat opiekował się skutecznie, grupą młodszego rodzeństwa, wyprowadził z obserwacji wielodzietnych rodzin. System ten miał na celu wyrwanie młodych chłopców z zadymionych, uprzemysłowionych miast, bezpośrednie zetknięcie z przyrodą, a przez to ich uzdrowienie psychiczne i moralne, wychowanie dobrych, patriotycznie nastawionych obywateli za pomocą przemyślanych gier z ukierunkowaną treścią. Dziś z perspektywy czasu widzę, że był to czas niezwykle budujący na przyszłość. To tam jako niewydarzony nastolatek nauczyłem się wielu fundamentalnych umiejętności. Panowanie nad sobą i naturą daną przez Boga okazało się być największą wartością dającą pewność siebie i bezpieczeństwo w każdych warunkach. Trudno tu wszystko wyliczać, budowanie szałasów jako miejsca schronienia, orientacja w terenie to najbardziej znane tego typu umiejętności, które nabyć można tylko przez praktyczne doświadczenia. Moim osobistym, ważnym doświadczeniem była samotna warta nocna w lesie, uświadomiłem sobie wtedy, że noc i ciemność nie są wcale tak straszna, a przeciwnie, dają wiele możliwości. Wprawione, skupione oko dojrzy więcej od intruza, który się zbliża. Poza tym ciemność jest równie kłopotliwa dla wszystkich, daje schronienie każdemu. Nauczyłem się w niej pewności siebie. W takiej właśnie atmosferze i okolicznościach poznałem lepiej bohaterów tego opowiadania, a właściwie Jego dzieci. Przemek - najstarszy, imponował rozsądkiem i przebojowością. Jak rodzice - uśmiechnięty i serdeczny. Jego wizytówką była niewątpliwie koleżeńskość i zdecydowanie. W drużynie podczas mojej tam bytności pełnił już funkcje instruktorskie, ale jego temperament i bezpośredniość sprawiały, że dla mnie był po prostu “swój”, jednym z zastępu kolegą z sąsiedniej pryczy. Stawiał wysokie wymagania, lecz czynił to w niezrównanie przemiły sposób. W tej swojej pasji i lekkości przypominał bardzo swojego ojca. Młodszy brat, Krzysiek był nieco inny. Na pierwszy rzut oka jak bliźniaki, jednak po bliższym poznaniu widać było różnicę. Nigdy nie miałem okazji lepiej poznać Krzyśka, Na obozie mieszkał w innym namiocie, nie tak kontaktowy, jak brat. Ja sam byłem dzieckiem zamkniętym w sobie, umiałem jednak dzięki temu dobrze obserwować. Mało kto teraz o tym pamięta lub wie, ale Krzysiek jako mój rówieśnik przypisany był do mojej klasy w szkole podstawowej na Powiślu. Mimo to nie mieliśmy nawet jednej wspólnej lekcji. Krzyś, bardzo uzdolniony, od razu na początku został przeniesiony o rok wyżej. Te wybitne zdolności dały o sobie znać nie raz w miarę postępującej edukacji. Równocześnie, w przeciwieństwie do brata wydawał się bardziej stonowany, introwertyczny. Z perspektywy czasu myślę, że dość wcześnie Pan Bóg wyraźnie ukierunkował mu charakter planując specjalną misję. Krzysiek, nie mniej od brata  dowcipny, sympatyczny, świetnie jeździł na nartach, był przystojny, ba, miał w liceum prawdopodobnie najpiękniejszą dziewczynę w całym Hawraniu, której zazdrościł mu niejeden rówieśnik. Jednak z tylko sobie znanych przyczyn wybrał drogę osobną, poczuł powołanie kapłańskie i wstąpił do seminarium. Ta droga nie zakończyła się i trwa pod dyktando Boga, tak jak to jest w przypadku wszystkich, którzy Jemu zaufają, bez względu na rodzaj powołania. Ks. Krzysztof wybrał potem jeszcze mocniejsze zjednoczenie z Jezusem i wstąpił do zakonu kontemplacyjnego o surowej regule - do Karmelu. I w tym zdecydowanym działaniu, podobnie jak swój brat był nieodrodnym synem swojego ojca, oddając jednak inną, duchową cząstkę usposobienia. Głębokie zawierzenie i mistyczne wtajemniczenie w relacje z Bogiem. Najmniej znałem córkę Ewę i najmłodszego Romka. Oboje jednak mają i mieli w sobie radosne usposobienie i serdeczność, tak jak reszta rodzeństwa. Cała rodzina tworzyła naturalną całość i wszystkich przenikał wspólny pogodny rys obecny w każdym z jej członków.


Teraz po latach wydaje mi się że Bóg wyznaczył specjalną drogę, wspólne powołanie, szczególnie w relacji ojca i syna, Być może również i mamy, ale o tym później. Na razie wróćmy do opowieści, do początku drogi. 


Przez wiarę Noe został pouczony cudownie o tym, czego jeszcze nie można było ujrzeć, i pełen bojaźni zbudował arkę, aby zbawić swą rodzinę. Przez wiarę też potępił świat i stał się dziedzicem sprawiedliwości, którą otrzymuje się tylko przez wiarę. Hbr 11 6-7



Serock, małe miasteczko położone nad Jeziorem Zegrzyńskim, naprzeciw ujścia Bugu do Narwi. W okresie wiosenno-letnim można tu było dopłynąć z warszawskiego Powiśla nawet tramwajem wodnym. Jako miejsce turystyczne może nie tak popularne, jak Zegrze, ale doskonale odgrywa swoją rolę cichej przystani poza duszną, miejską aglomeracją. Piękny zalew pośród cały czas jeszcze polskich lasów, z małą kameralną plażą, rowerami wodnymi, żaglówkami, ośrodkami turystycznymi z drewnianymi domkami dyskretnie ukrytymi w leśnej gęstwinie. Dla koneserów relaksu, raj znany jeszcze z czasów FWP. Do tego niewielki rynek, z parterowymi, pastelowymi kamieniczkami, tam poczta, cukiernia, fryzjer. Nad wszystkim czuwa Najświętsza Maryja Panna, patronka tutejszej parafii, ze swojej XVI wiecznej późnogotyckiej siedziby. Warowny kościół przetrwał tyle lat, nie zniszczyły go zawieruchy wojenne i pożary, a dziś jest dumą miasta. Na jego fasadzie widnieje zegar słoneczny z wierszowanym napisem 

„To pomnij, czas ucieka, śmierć goni, wieczność czeka”.


To właśnie tu, w tym bezpiecznym zakątku z dala od zawirowań, Pan Bóg przewidział Arkę dla swojego wiernego syna i jego licznej rodziny. Nie od razu jednak wszystko było proste i bajkowe. Przymierze zapowiadało ratunek, pomyślność, lecz wszystko to dopiero miało się spełnić całkowicie dopiero po latach cierpliwej pracy. Było paktem na całe życie i sięgało kolejnych pokoleń. Mama wspominała, że na początku nic nie zapowiadało sukcesu przedsięwzięcia. Jej dawny kolega z dzieciństwa i sąsiad z Powiśla, kupił na prowincji niedaleko Zalewu Zegrzyńskiego opuszczone gospodarstwo. Uściśliła nawet, że był to pas ziemi z zaniedbanym sadem, na którym znajdowało się wysypisko śmieci. Przejęcie takiej posesji zapowiadało raczej kłopoty i prawdziwą harówkę na lata. Nowy właściciel musiał osobiście uprzątnąć każdą tonę tej góry śmieci, ładować i wywozić do wyznaczonych miejsc. Ileż musiał mieć cierpliwości i determinacji przy tej pracy, ileż wyobraźni. Chyba tylko On od samego początku widział pod tą hałdą śmieci realny grunt, ziemię, w której wykopie wreszcie fundament pod dom. Konkretnie domek fiński, kupił go też okazyjnie,  używany. Zwoził na teren posesji kolejne sterty, tym razem już szlachetnych materiałów, drewnianych ścian domku pomalowanego wewnątrz białą farbą. I jakby tego było mało, dołożył sobie kolejnej pracy. Był wszechstronnie wykształconym inżynierem i być może znał jakieś sposoby, ale do dziś zadziwia fakt, że mechanicznie, chemicznie, a na pewno własnoręcznie oczyścił każdą najmniejszą deseczkę do żywego drewna, nie pozostawiając nawet grama dawnej powłoki. Powoli, cierpliwie budował rok po roku ten niezwykły dom, swoje miejsce na ziemi. Prace wykonywał w wolnym czasie, poza zwykłymi zawodowymi obowiązkami, których nigdy nie zaprzestał, nawet będą na emeryturze. Po prostu praca była jego sposobem życia. Nie była to jednak sama praca, kierowała nim zawsze ta nić porozumienia z Prawodawcą, Tym, który zawarł z nim przymierze, tchnął w jego serce nadzieję na całe życie. A serce miał jak dzwon. Zygmuntowski. Pan Bóg dał mu zgodę i moc przekształcać to, co zapowiedział w przymierzu.


I powstawał powoli, ale nieodwołalnie ten piękny zakątek, wśród zieleni, ogrodów, nad wodą, z przyjaznym, naturalnym domem, zaopatrzonym w niezbędne, nowoczesne rozwiązania techniczne, ułatwiające i umilające życie i pracę. Dom był przytulny i praktyczny, z kuchnią, pokojami, poddaszem, wszelkimi mediami, nawet garażem i piwnicą. Dawny zapuszczony teren pokrył zielony trawnik, pojawiły się drzewka, hydrant z wodą, nawet nieduży basen kąpielowy i huśtawki dla dzieci. Za domem zaczynał się sad, a teren szerokim pasem schodził w dół prawie do samego jeziora. Sad to temat na oddzielną opowieść, nie tylko pełen rajskich owoców, ale też okazja do naturalnej zdrowej pracy na świeżym powietrzu, pretekst do wychowania siebie i dzieci na zdrowych zasadach w naturalnym środowisku. To tu, jak wspomniał brat Krzysiek, praca stawała się dla nich obowiązkiem, nawykiem, ale też przenikała do świadomości, owocując po latach o wiele ważniejszymi zaletami charakteru, duszy. Tu też, a może nawet przede wszystkim, można było odnaleźć spokój i ciszę. Nawet sam Chrystus, kiedy potrzebował siły, szukał modlitwy i ciszy, z dala od zgiełku. Uciekał samotnie do rozmowy z Ojcem na pustynię lub do ogrodu. Wie o tym każdy duchowy człowiek, kapłan, osoba konsekrowana, nawet zwykły śmiertelnik. Wiedział też jego syn, ksiądz Krzysztof, który korzystał już w życiu kapłańskim z tej bezpiecznej pustelni, oddając się tu pracy intelektualnej i modlitwie. I paradoksalnie, w tym samym miejscu mogła znaleźć przystań liczna rodzina z gromadką dzieci. Miałem okazję doświadczyć tej gościnności jeszcze w XX wieku jako dzieciak i współcześnie z własną już rodziną. Gospodarz nie zaprzestał starań o ten azyl, stale o niego dbał, odnawiał, modernizował. Oddając klucz do dyspozycji przed moim tam pobytem, wyjaśniał co i jak. Okazało się, że cały dom, z doprowadzeniem wody, elektryczności, nie tylko w obrębie budynku, ale też do basenu i na terenie zielonym obsługiwała rozdzielnia znajdująca się w tajemniczej drewnianej szafie, umiejscowionej za drzwiami wejściowymi w ganku. Znajdowały się tam setki nieodgadnionych przycisków, liczników, bezpieczników i tysiące innych urządzeń, których nawet nie umiałbym nazwać, można było nimi kontrolować cały świat.. Wszystko doskonale sprzężone, podpisane i działające, prawie nowe. Pamiętam ten dzień, kiedy konstruktor tego wspaniałego systemu zarządzania, podając niewielką karteczkę, objaśnił mi krótko najważniejsze funkcje związane obsługą wody i prądu, czyli jedynie ułamek najpotrzebniejszych funkcji dostępnych z tej jednej szafy, z której można było zarządzać całością gospodarstwa domowego i ogrodu. Patrzyłem w ten nieprzenikniony, choć uporządkowany gąszcz nowoczesnej aparatury i czułem się jak pasażer statku kosmicznego. I co najważniejsze, wszystko idealnie działało, zaprojektowane z pasją i mistrzostwem, które po latach przeszły do legendy. Nawiązał do tego bardzo sugestywnie przełożony zakonu Karmelitów Bosych,  który korzystał z usług bohatera tej opowieści. Jako specjalistę od systemów elektrycznych poproszono go o wykonanie dokumentacji systemu dla dużego budynku zakonnego, który miał szereg konfliktów budowlanych i należał do trudnych, niewdzięcznych wyzwań. Kiedy dokumentacja była już gotowa, do zakonu przyszli inspektorzy z urzędu, aby wszystko zatwierdzić. Przejrzeli dokładnie dokumenty i oficjalnie zatwierdzili je jako spełniające wymogi. Zaproszeni, zostali jeszcze na obiedzie i o dziwo w trakcie posiłku cały czas zaglądali dalej do projektu, żywo coś komentując między sobą. Zakonnicy zaniepokojeni zapytali grzecznie, czy wszystko w dalszym ciągu się zgadza, czy nie ma jakichś problemów? Jeden z inspektorów po zastanowieniu wyjaśnił. "Temu człowiekowi powinno się postawić flaszkę, to co on przygotował, to nie jest tylko plan, ale  podręcznik systemów elektrycznych. Nas takich rozwiązań nawet nie uczyli, to jest rewelacja! Całe życie zawodowe projektował systemy instalacji ważnych instytucji z najsłynniejszym chyba wyzwaniem jakim był nadzór nad realizacją instalacji elektrycznej Teatru Narodowego. Pracował nawet na emeryturze, praktycznie do ostatnich dni. Każdego dnia coś, ołówek kartka, telefon. Konsultował niezliczone projekty. Zawsze na bieżąco z nowinkami. Nawet te ostatnie były nie tylko bezbłędne, ale zawierały najnowocześniejsze w danym momencie rozwiązania techniczne. Tak to jest, kiedy zawód jest pasją i radością.


Wszyscy wokół mówią o zagrożeniu, świat stanął na granicy, konflikty już trwają, eskalują, Ale nawet bez nich życie w mieście staje się dziś nie do zniesienia, w domu, czy na ulicy zalewa nas wszędzie nachalna propaganda zachodniej anty kulturowej ideologii. Zaraza zachodniego materializmu, prostacka ideologia komercyjnych korporacji, opanowuje nasze umysły pod szyldem obcojęzycznych, jak i swojsko brzmiących haseł. Mówią nam jak żyć, w telefonie, na przystanku, nawet w publicznym szalecie. 24 h na dobę, równolegle z czynnymi nieustannie sklepami monopolowymi pod domem. Pamiętam czasy, kiedy chodziło się do sklepu po pieczywo, ser, warzywa, mięso. Czasem w kolejce czasem bez. Mimo to jednak ser był naturalny, mąka była z pszenicy, mięso reglamentowane, ale prawdziwe. Wszystko pakowane w szkło i papier miało swój zapach i zdolność do spożycia naturalną, wyczuwalną dla klienta od zaraz. Dziś wszystko jest sterylnie pozgniatane w plastiku, z zakamuflowaną procedurą pochodzenia, produkcji. Już właściwie od zaraz zastąpione ma być przemiałem z robaków, wyliczono nam ile kto może zjeść, w co się ubrać, a nawet ile metrów może przejść bez kontroli. Poddawani jesteśmy dziś nieustannej inwigilacji, obserwowani z każdej strony przez ukryte kamery, śledzeni w domu i poza nim. Kto ma uszy niechaj słucha, kto ma oczy niech obserwuje, 15-minutowe miasta, kwadrans na wolnym powietrzu, nic nie będziesz miał i będziesz szczęśliwy. Widziałem przeszklone cele w postindustrialnych apartamentowcach, zimne, puste, bezduszne, bez grama intymności, cele z betonu żelaza i szkła. To wszystko dostępne w nieustannej promocji, za wielkie bezwartościowe pieniądze cyfrowe, dla frajerów z prowincji. Są tam całkowicie złote klatki, w których zamykamy się własnymi kluczami, poddając  bezrefleksyjnie w niewolę, pod nadzór anonimowych właścicieli naszych ciał i dusz. W tych okolicznościach nie trzeba wielkiej wyobraźni, by dostrzec walory życia poza tym systemem, gdzieś na prowincji, daleko od zmilitaryzowanych stref zgniotu. Najmniejsza nawet działka, gdzieś w lesie, blisko wody, z dostępem do lasu, nie mówiąc już o własnym gospodarstwie, wyżywieniu, dachu nad głową, czy takie miejsca nie są dziś ratunkiem, Arką właśnie, miejscem opatrznościowym ? To oczywiście symbol samodzielności, wiadomo, że samymi cenami energii, węgla można zatkać każdy dopływ, zrujnować każdą własność. To się dzieje od 1989 roku. Krok po kroku. Przejmowana jest kontrola nad wszystkim, co dał nam ludziom Bóg.


Msza pożegnalna w kościele pw. Świętej Trójcy na Powiślu. Ta zabytkowa świątynia jest bliska mojemu sercu jako pierwsza parafia, w której świadomie uczestniczyłem jako dziecko w życiu religijnym. Pamiętam niewiele, wąską pojedynczą nawę, oświetloną figurę Jezusa Nazareńskiego w głębi ołtarza. Pamiętam nawet obrazek Pawła VI w kancelarii parafialnej oraz prezenty rozdawane na Gwiazdkę. Znowu przychodzi mi na myśl ojciec Krzysztof. Trzeba tu genialnej Bożej logistyki, by tak pięknie wszystko zaplanować. Oto Stwórca najpierw powołuje z parafii przyszłego kapłana, później zakonnika do zakonu, a dopiero potem, w niedługim czasie sprawia, że cała parafia staje się siedzibą tego zakonu. W roku 2017 decyzją Kardynała stała się siedzibą Karmelitów Bosych. Co musi czuć rodzina, mama, tata, którzy wychowali i przygotowali syna do tej szczególnej, świętej drogi, kiedy widzą jak mocno Bóg im błogosławi tym wyróżnieniem. Ta niewielka świątynia, zbudowana na planie krzyża to miejsce szczególne. Perła baroku zaprojektowana prawdopodobnie przez Tylmana Van Gamerena, pierwszego architekta swojej epoki, jeden z najstarszych kościołów Warszawy. To tu przed Powstaniem Warszawskim miał miejsce kameralny ślub Barbary Drapczyńskiej i Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, największego poety Szarych Szeregów i Pokolenia Kolumbów. A po latach, kolejny harcerz, brat Krzysztof, ich własny syn doświadcza tu Sakramentu, który jest widomym znakiem od Boga.


Msza pogrzebowa. Wchodzi 11 księży, zakonników. Ich 11 apostołów, zmarły jako 12. Zaskoczeniem jest tak duża ich obecność. Okazuje się że jakiś czas temu zaplanowano wspólne modlitwy w intencji zmarłych i  wypadło to nieoczekiwanie dokładnie na ten dzień. Syn zmarłego brat Krzysztof odprawia jako główny celebrans. Dostał dyspensę z zakonu na dwa tygodnie, na ostatnie chwile swojego ojca. Razem czytali Pismo Święte. Ojciec spokojny, pogodzony, uważnie słuchał Słowa Bożego, zdarzyło się nawet, że delikatnie korygował syna kapłana, choćby przy słowie "świetlistość" poprawiając je na "światłość" . Odchodził, a mimo to widział jaśniej, pełniej. coś się domykało, musiał już odbierać coś zza kurtyny. Brat Krzysztof zaczyna Mszę Świętą od krótkiego stwierdzenia, że nie ma w zwyczaju dobierać czytań do okazji, uroczystości. I tak samo teraz, na pożegnanie ojca bierze, co Bóg daje, na dany dzień.


Pobłogosławił Bóg Noego i jego synów, mówiąc do nich:

„Bądźcie płodni i mnóżcie się, abyście zaludnili ziemię. Wszelkie zaś zwierzę na ziemi i wszelkie ptactwo powietrzne niechaj się was boi i lęka. Wszystkie bowiem gady i płazy, i wszystkie ryby morskie zostały oddane wam we władanie. Wszystko, co się porusza i żyje, jest przeznaczone dla was na pokarm, tak jak rośliny zielone, daję wam wszystko.


Tylko nie wolno wam jeść mięsa z krwią życia. Upomnę się o waszą krew przez wzgląd na wasze życie; upomnę się o nią u każdego zwierzęcia. Upomnę się też u człowieka o życie człowieka i u każdego o życie brata. Jeśli kto przeleje krew ludzką, przez ludzi ma być przelana krew jego, bo człowiek został stworzony na wyobrażenie Boga.


Wy zaś bądźcie płodni i mnóżcie się; zaludniajcie ziemię i miejcie władzę nad nią".


Potem Bóg tak rzekł do Noego i do jego synów: „Ja, Ja zawieram przymierze z wami i z waszym potomstwem, które po was będzie; z wszelką istotą żywą, która jest z wami; z ptactwem, ze zwierzętami domowymi i polnymi, jakie są przy was, ze wszystkimi, które wyszły z arki, z wszelkim zwierzęciem na ziemi. Zawieram z wami przymierze tak, iż nigdy już nie zostanie zgładzona żadna istota żywa wodami potopu i już nigdy nie będzie potopu niszczącego ziemię".


Po czym Bóg dodał: „A to jest znak przymierza, które Ja zawieram z wami i z każdą istotą żywą, jaka jest z wami, na wieczne czasy. Łuk mój kładę na obłoki, aby był znakiem przymierza między Mną i ziemią".

Rdz 9, 1-13


Dziś w dniach Świąt Wielkanocnych 2023 r. kończę ten tekst. Ufam, że zmartwychwstały Chrystus upoważnił mnie do zaświadczenia o tym, co widziałem przez prawie 50 lat mojego życia. Znałem Pana Zygmunta od dzieciństwa i wiem, że był człowiekiem przede wszystkim bardzo przyjaznym. Jako już dorosły poznałem go lepiej i widziałem, że darzył  szczególną miłością Pana Jezusa, zabiegając do końca swoich dni o ogłoszenie Go Królem Polski. Pomagałem mu przygotowywać materiały promujące tą niezwykle ważną inicjatywę, rozmawialiśmy o tym nie raz, była to jego potrzeba serca, najważniejsze wyzwanie. Ufam, że zmartwychwstały Jezus pozwolił mi napisać te słowa dziś, aby potwierdzić ich wzajemną relację. Przymierze, które spełnia się dziś i trwa.

Każdy z nas ma takie zaproszenie od Pana Boga. Do współpracy i wspólnej drogi.



Polecamy ...

Z głową w chmurach

Był ubrany w swe wojskowe angielskie ubranie, zapięte agrafką pod szyją, ułożony starannie, uczesany, nawet kanty spodni były wyrównane. ...